|
|
|
|
AlanisWeb
Forum Fanów ALANIS MORISSETTE |
|
|
|
|
|
Autor |
Wiadomość |
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Sob 23:57, 18 Sty 2014 |
|
|
Guardian Angel Tour
Jahrhunderthalle, Frankfurt , Germany, November 16th 2012
Jako pierwszy wygadał się Cedric. Umieścił na facebooku (albo innym twitterze) wzmiankę, że jesienią wraca do Europy. Wiadomość przeszła niemal bez echa; ktoś powiedział, ze być może wybiera się na wakacje. Europejska trasa już była – przyszedł czas na podbój Australii i kto wie czego jeszcze. Że tylko jeden koncert w Niemczech? Pech. Kiedyś już tak bywało.
Wraz z upływem czasu plotka narastała, aż do chwili, gdy w jednym z wywiadów sama Alanis powiedziała – „wracamy do Europy”. Więc jednak! Pozostało czekać na bliższe informacje. Doniesienia zamieszczane na oficjalnej stronie śledziłem codziennie. Z przyspieszonym biciem serca i wypiekami. Na twarzy.
Wreszcie pojawiła się informacja o.... koncertach w Anglii. Koniec listopada, początek grudnia. Zważywszy na układ trasy te niemieckie powinny być wcześniej. Mniej więcej w połowie miesiąca. Nie wiadomo jeszcze kiedy, gdzie oraz ile. To, że będzie więcej niż jeden wiedziałem z konkursu jaki organizował niemiecki oddział amazon. Związanego z promocją nowej płyty. Nagrodą był bilet, zakwaterowanie oraz przejazd na jeden z koncertów. Jeden z wielu. Pięknie.
Wreszcie jest! Dwudziestego dziewiątego sierpnia pojawiła się wiadomość będąca uzupełnieniem szczątkowych informacji odnośnie trasy. Najbardziej interesowała mnie jej niemiecka odnoga, która przedstawia się następująco:
9 listopad – Monachium, Kesselhaus
16 listopad – Frankfurt, Jahrhunderthalle
18 listopad – Hamburg, CCH
19 listopad – Dusseldorf, Mitsubishi Electric Halle
Jest nieźle, dobrze, chociaż nie idealnie. Gdyby ten koncert w Monachium był później, albo wcześniej. Tak, żebym mógł zgarnąć całą pulę. Jak do tej pory nigdy mi się ta sztuka nie udała. W latach poprzednich koncertów było cztery albo pięć i zawsze jeden lub dwa znacząco odbiegał od dat pozostałych. Tak, że połączenie ich nie było możliwe. Owszem, teoretycznie było możliwe. Tylko co będę robił w Monachium przez tydzień..? Nie mówiąc o kosztach. Coś trzeba jeść i gdzieś mieszkać. Mniejsza o forsę. Zanim Alanis zjawiłaby się ponownie, umarłbym z nudów. Są trzy koncerty, jeden po drugim. I tam zamierzałem być.
Frankfurt. Byłem w tym mieście, na koncercie w pięknej operze. Centrum finansowe Niemiec. Miasto pięknych wieżowców oraz starego, obskurnego dworca na którym, po koncercie, przyszło mi nocować. O hali w której ma odbyć się koncert nie wiedziałem nic.
Hamburg. Ładne miasto, z jeziorem Altona w centrum i wielką fontanna pośrodku tegoż. Gdzie idzie się wzdłuż barierek wiatr przynosi rozpylone kropelki wody, co w skwarne dni stanowi miłą ochłodę. Byłem tam dwa razy. O miejscu koncertowym wiem wszystko.
Dusseldorf. Miasto oraz miejsce gdzie odbędzie się koncert to dla mnie wielka niewiadoma.
Polska? Nie było, nie ma i nigdy nie będzie. Mówiłem kiedyś, że z wielkich światowych gwiazd nie wystąpiły u nas tylko dwie. Alanis i Bon Jovi. Między czasie zespół już się pojawił. Pozostała tylko Ona. Czasami zastanawiam się jakby wyglądał taki koncert. Gdzie by się odbył, ilu byłoby fanów i w ogóle. Trzeba by się jakoś zorganizować, żeby wstydu nie było. Mrzonki, prawda?
Mrzonki; dziwnym trafem Alanis nigdy nie cieszyła się u nas wielką popularnością. Sporo nie przyjechała do nas wtedy, gdy świat oszalał na Jej punkcie, trudno oczekiwać, że pojawi się teraz. Chociaż nie bywam na koncertach gwiazd innych niż moja prywatna, to czytam trochę o tym kto do nas przyjeżdża, jak wyglądają te koncerty, jak się je organizuje i jaki w nich udział mają zwyczajni (lub niezwyczajni) fani. Częstokroć duży, lub bardzo duży. Pracują, lobbują i usilnie starają się. Gdzie są polscy fani Alanis, gdzie te fan kluby, no gdzie..? Odnoszę wrażenie, że oprócz mnie i garstki zapaleńców nie pojawi się nikt inny. Potrzebna jest rzesza „niedzielnych” fanów, po to, aby zapełnić halę, stadiony...
Nie fantazjuj...
...po to, aby zapewnić organizatorowi godziwy zysk lub przynajmniej zwrot kosztów. Sprawa wygląda tak, że większość tych, którzy pamiętają czasy największych przebojów dawno wymarła, nowych zaś fanów nie przybywa. Nie może być inaczej skoro od lat paru każde kolejna płyta naszej gwiazdy jest gorsza od poprzedniej. Generalnie rynek się skurczył, chociaż są artyści, którzy cieszą się w Polsce niesłabnącą popularnością i odwiedzają nasz kraj regularnie. Na przykład Iron Maiden. Alanis nigdy nie miała i nie będzie mieć u nas takiego statusu jak owa metalowa kapela, chociaż łączy ich jedno. Długie włosy.
Przedsprzedaż biletów rusza siódmego września, w piątek. Zakładając że pojawię się w tych miastach (jakieś tam bilety na pewno zdobędę) muszę zaplanować trasę zanim jeszcze je kupię. Przejazdy pociągiem i hotele. Oba te elementy muszą być ze sobą zsynchronizowane, uwzględniając także specyfikę poszczególnych koncertów, w tym miejsc gdzie się odbędą. Trzeba było wszystko zaplanować uważając przy tym żeby się nie pomylić, bowiem pewnych decyzji nie będzie można odwołać.
Bilety na pociągi (przejazd z Frankfurtu do Hamburga i z Hamburga do Dusseldorfu) na stronie niemieckiej kolei. Szybko, łatwo i wygodnie. Nauczony doświadczeniem tym razem kupiłem je z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, czyli z maksymalną zniżką jaką można było osiągnąć. Za bilet, który normalnie kosztuje sto cztery euro, zapłaciłem.... dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt (na poprzedniej trasie trochę się ociągałem, dlatego bilet z Berlina do Wiednia kupiłem tańszy o połowę), plus trzy i pół euro za miejscówkę (miejsce jest tylko moje i nikt mi go nie zajmie), plus dwa i pół euro za wysyłkę listem do Polski (można go wydrukować i tej opłaty nie ponosić, ale „firmowy papier” daje mi większą pewność). Czymże wobec takiej promocji jest „piętnaście procent zniżki na piętnaście dni przed wyjazdem” polskich kolei? Jedyną rysą na obrazie doskonałości jest to, iż biletów do wysyłki nie można łączyć. Kupione podczas jednego logowania, w kilkuminutowym odstępie, z tego samego konta, muszą być wysłane jako dwie osobne przesyłki. No właśnie – na listy tym razem czekałem wyjątkowo długo. Tak długo, iż obawiałem się, że nie przyjdą (nadane listy nie są ani polecone ani wartościowe – mogą zaginąć bez konsekwencji). Zastanawiałem się co robić. Próbować je wydrukować... a może kupować raz jeszcze? Przyszły, chociaż powoli traciłem nadzieję.
Sławetny piątek nadszedł wielkimi krokami. W pierwszym, naturalnym odruchu miałem potraktować go jak każdy inny dzień i nie robić nic. Jednakże... „Daj sobie spokój, najlepsze bilety na pewno będą na ebayu. Tam je kupisz” – podpowiadał rozum. „A jeśli biletów nie będzie...? Zostaniesz z niczym! ” – krzyczało serce. Postanowiłem nie ryzykować i pójść za głosem serca. Musiałem przygotować się odrobinę wcześniej. Do walki. Walka będzie zażarta – tego byłem pewien.
Przećwiczyłem login i hasło. Moje konto na niemieckim getgo wywodzi się z zamierzchłych czasów, gdy do każdego miejsca gdzie zatrzymałem się na dłużej logowałem się inaczej, będąc pewnym, że wszystkie te, częstokroć wymyślne loginy i hasło zdołam zapamiętać. Nie zdołałem. Pamiętałem, mniej więcej, jakie to były dane, trochę więcej niż mniej, jednak pewności nie miałem. Stąd te próby, które miały na celu dojście do prawdy. Metodą prób i błędów. Trzeba to było zrobić wcześniej, bowiem gdy nadejdzie wyznaczona godzina nie będzie na to czasu. Byłoby wielkim niedopatrzeniem tudzież głupotą, gdybym poległ nie mogąc zalogować się szybko i sprawnie.
Kilka minut przed godziną dziewiątą jestem gotowy. Tuż po niej... nic się nie dzieje! Zerknąłem na forum. Sprzedaż zaczyna się nie o dziewiątej (jak myślałem) tylko o dziesiątej. Mój błąd. Na podstawie zebranych informacji przygotowałem nieco chaotyczną taktykę. Obiektów w Dusseldorfie i Frankfurcie nie znałem. Pierwszy oferował bilety tylko na miejsca siedzące, jednak hala jest duża, miejsc w pierwszym rzędzie będzie dużo, może błyskawicznie ich nie wykupią. Drugi z koncertów, jako jedyny, oprócz miejsc siedzących oferował także stojące. W sektorze pod sceną. Sprawa załatwiona.
Centrum kongresowe w Hamburgu znam bardzo dobrze. Salę, w której zaplanowano koncert znam doskonale. Już tak byłem, oczywiście na koncercie Alanis. Pamiętam.... siódmy rząd, dopiero siódmy. A ulubiony Niemiec oczywiście w pierwszym. Upokorzenie jakiego wtedy doznałem jest wciąż żywe. Dlatego muszę wziąć udział w przedsprzedaży – aby je zmazać. Wiem, że będę walczył o miejsce w centralnym sektorze przed sceną, jedno z trzynastu miejsc w pierwszym rzędzie. Tylko takie mnie interesują. Będzie bardzo trudno, ale zrobię wszystko co w mojej mocy.
Dwie lub trzy minuty po dziesiątej właśnie tam, błyskawicznie kieruję swoje kroki. Otwieram plan sali, centralny sektor, pierwszy rząd. Połowa biletów, ta od lewej strony, jest zaznaczona na szaro (bilety sprzedane), ale druga połowa jest wciąż purpurowa (miejsca dostępne). Udało się!!! Wybieram najlepszy z możliwych, i..... ukazuje się dziwny komunikat...
Bilet już został sprzedany, mimo że na mapce wciąż widnieje na czerwono. Rzecz dzieje się tak szybko, że status biletu nie został jeszcze zmieniony.
.....zdeprymowany, wybieram sąsiednie miejsce. To samo. Kolejne. To samo. Wciąż to samo!!! Przechodzę do Dusseldorfu. Duża hala, dwa sektory przed sceną. Wybieram miejsce w pierwszym rzędzie. Uffff.... udało się. Teraz znowu wracam do Hamburga, wybieram miejsce w drugim rzędzie, przechodzę do kolejnego okna i..... biletu z Dusseldorfu nie ma!! Nie ma go w koszyku. Przelogowuję się i zaczynam od początku. Problem w tym, że zapomniałem jak się realizuje sprzedaż łączoną. Strona wcale nie jest intuicyjna, ostatni raz robiłem to trzy lata temu (biletu do Berlina nie liczę, gdyż wtedy kupiłem tylko jeden), a dodatkowo muszę się zmagać z obcym językiem (niemieckie getgo, na etapie kupowania, nie posiada angielskiej wersji – widać nikomu nie przyszło do głowy, że bilety nabywać może ktoś, kto nie zna niemieckiego).
Nie, nie próbuję się usprawiedliwiać. Popełniłem niewybaczalny błąd. Oprócz logowania powinienem jeszcze przećwiczyć sprzedaż łączoną. Na dowolnej, innej, trasie koncertowej. Dopóki nie podam danych karty kredytowej i nie potwierdzę zakupu nie dzieje się nic, a bilety z koszyka po jakimś czasie wracają do głównej puli. Zamykam stronę udając że nic się nie stało. Ostatecznie dziesięć minut po rozpoczęciu sprzedaży kupiłem wreszcie bilety. Dusseldorf – drugi rząd, Hamburg – dopiero trzeci.... To wszystko co mogłem zrobić. Małe niedopatrzenie niosło ze sobą poważne konsekwencje, którego skutki mogą okazać się fatalne.
Nie, jeszcze nie tracę nadziei, jest na to stanowczo za wcześnie. Liczę, że do głosu dojdzie jeden z pierwotnych instynktów, który był głównym motorem napędowym, katalizatorem działań od zarania ludzkości. Chciwość. Ktoś wystawi bilety lepsze od moich z chęci zysku. Trzeba tylko cierpliwie czekać i zająć się innymi sprawami.
Mapy. Hamburga i Frankfurtu już miałem, natomiast Dusseldorfu nie. Miasto na tyle nietypowe, iż byłem pewien, że wizyta w miejscowej księgarni będzie bezowocna. W ten sposób pozbawiłem się wątpliwej przyjemności obcowania z wszelkiej maści ignorantkami, dla których Wiedeń jest stolicą Węgrów. Mapę kupiłem w jednym ze sklepów internetowych, za, moim zdaniem, wygórowaną cenę.
Hotele. Trasa odbędzie się późną jesienią, nie wiadomo jakie będą warunki pogodowe. Może być śnieg i mróz, chociaż niekoniecznie. Natomiast co do jednego byłem pewien – upałów nie będzie. Nocowanie na dworcach wykluczone, zwłaszcza na takich, które nie posiadają zamkniętej, ogrzewanej hali. Takie jak w Hamburgu i we Frankfurcie. Na obu byłem i na obu miałem wątpliwą przyjemność nocowania. We Frankfurcie w pełni lata, a mimo to porządnie zmarzłem. W Hamburgu byłem dwa razy, w tym raz w warunkach wczesnowiosennych (w połowie kwietnia). Dworzec znajduje się pod ziemią, stąd ciągle obecny lodowaty przeciąg, który stanowi uciążliwą torturę, na dłuższą metę trudną do zniesienia. Pamiętam, że uratował mnie całodobowy McDonalds. Jeśli chcę przeżyć i wrócić w jednym kawałku, muszę wynająć hotele. Tym razem do żadnego z tych miast nie udaje się Bruce Springsteen, ale nie mam zamiaru pójść na żywioł, co by znowu na Hiltona nie trafić.
Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc musiałem znaleźć odpowiednią stronę. Znalazłem jedną; miałem to szczęście, że chyba najlepszą. Booking.com. Przejrzysta i przemyślana, bardzo rozbudowana i wygodna wyszukiwarka, zdjęcia, opisy, recenzje, bezproblemowa płatność, możliwość wydrukowania potwierdzenia w trzech językach (po polsku, angielsku i w języku ojczystym kraju, w którym znajduje się wybrany hotel, czyli po niemiecku), i wszystko to w polskiej wersji językowej. Powiedziałbym, że strona jest idealna, gdyby nie jeden szkopuł. Po skorzystaniu z niej, niemal na każdej stronie jaką później otwierałem, znajdowałem reklamę booking.com, która narzucała się w sposób bezczelny, arogancki i nachalny. Gdyby nie to, świat byłby doskonały.
Zanim jednak wziąłem się za rezerwację, spojrzałem na mapę. Mapy tych miast (jak się okazało Dusseldorfu także) mam duże, bardzo szczegółowe, w twardych i błyszczących okładkach oraz spisem ulic dołączonym w formie książeczki. W sam raz do szukania czegoś, gdy się ją rozłoży w domu, na dywanie. Natomiast w warunkach mobilnych sprawdzają się fatalnie. Na szczęście tym razem nie będzie mi to przeszkadzać aż tak bardzo.
Przez chwilę miałem taki pomysł, aby.... wyrwać z mapy tylko potrzebny fragment, a resztę zostawić. Przed dokonaniem aktu jawnego barbarzyństwa powstrzymała mnie nie tylko wrodzona niechęć do bezmyślnego niszczenia rzeczy potrzebnych. Długo nie mogłem odnaleźć poszukiwanego miejsca na mapie Frankfurtu. Wreszcie jest – zaledwie kilka centymetrów od zachodniego skraju mapy!! Trzeba będzie przejść pół miasta. Na własnych nogach. Pamiętam bardzo dobrze wyprawę do Berlina, sprzed kilku miesięcy, i forsowny marsz. Odległość do przemierzenia we Frankfurcie wydaje się nieco większa. Echh.... Czego to człowiek nie robi dla Niej...
Jest tylko jedna sprzyjająca okoliczność. Koncert we Frankfurcie odbędzie się jako pierwszy. Nie będę (jeszcze) zmęczony i nadarzy się sposobność aby rozprostować nogi po długiej podróży. Do Niemiec zamierzałem pojechać autokarem. Jak zwykle.
„Po co autokarem? Lepiej samolotem. Wygodniej, szybciej, taniej”. Sprawdziłem. Najtańsze połączenie lotnicze, z Warszawy (nie ma innej możliwości) do Frankfurtu to ponad osiemset złotych. Przez Rygę. Są także inne połączenia. Przez Londyn, Paryż. Co jedne to droższe. Również bezpośrednio, bez przesiadek w innych krajach. Za prawie tysiąc czterysta złotych. Bilet na autokar nie kosztował nawet połowy najtańszego połączenia. I to w obie strony.
„Źle szukałeś. Można trafić na okazję” – powie ktoś. Być może. Znalazłem to co znalazłem, na dwa miesiące przed planowanym terminem wyjazdu. Okazje mogą się trafić, albo i nie. Nie mam czasu ani nerwów aby na nie polować. Gdyby koncert był w Londynie, Madrycie czy Paryżu i musiałbym się tam zjawić, wtedy ze względu na odległość i czas przejazdu autokaru wybrałbym raczej połączenie lotnicze. Ale do Niemiec nie jest aż tak daleko, można wytrzymać. Mam inne, poważniejsze problemy.
Pogoda. Pod koniec września zaatakowała zima. Było kilka stopni mrozu, spadł śnieg. Wprawdzie stopniał po kilku dniach i pogoda wróciła do jesiennej normy, ale... co, jeśli podobne załamanie nastąpi w trakcie mojego wyjazdu? Trzeba się przygotować na taką ewentualność, co wiąże się z koniecznością dodatkowego balastu. W plecaku oraz na sobie.
Bałem się. Oczywiście, że się bałem. Tak było za każdym razem, przed każdą trasą. Irracjonalny strach, mający wiele rozproszonych źródeł. Jak najbardziej uzasadniony – w końcu wybierałem się do obcego kraju, sam, nie znając ojczystego języka jego mieszkańców, gdzie nikt na mnie nie czekał.
Oprócz Alanis.
Bałem się, że sobie nie poradzę. Mało prawdopodobne – nie pierwsza to trasa; realia i problemy na jakie mogę natrafić znam bardzo dobrze, jednakże zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego, co kompletnie mnie zaskoczy. Mam świadomość, że będę zdany tylko na własne siły. Obecną trasę od pozostałych różni jeden istotny szczegół. Zima. Bałem się, że się przeziębię, rozchoruję, dostanę wysokiej gorączki, z braku należytej opieki choroba będzie się pogłębiać...
Uprzedzając nieco fakty.... wróciłem zdrowszy niż wyjechałem.
Po kilkunastu dniach od feralnego piątku zaczęły się pojawiać bilety na koncerty, na ebayu. Nie mam w tej materii wielkiego doświadczenia; mogę opierać się tylko na koncercie berlińskim, ale wydaje mi się, że pojawiły się znacznie później niż wtedy i było ich o wiele mniej. Co do kwestii drugiej – jestem pewny. Mówię o biletach na miejsca lepsze od tych, które posiadałem, bowiem tylko te musiałem „poprawić”. Gdy pojawiła się aukcja z biletami na miejsca o które mi chodziło, niezwłocznie je nabyłem. W pierwszym rzędzie, w sektorze po prawej stronie sceny, miejsce w pobliżu przejścia między sektorami, czyli w pobliżu środka. Tam, gdzie zawsze się ustawiałem. Tak, że Alanis nie musiała mnie szukać. Łatwiejsza część planu została wykonana, ale wiedziałem że tak będzie.
Mówię o biletach na koncert w Dusseldorfie. Z mapki wynika, że sala jest duża, nawet bardzo duża. Osiem sektorów na płycie (sektory nierówne, ale w każdym po dwadzieścia sześć miejsc w jednym rzędzie), dwa poziomy trybun... Nawet z biletem w pierwszym rzędzie nie liczyłem na wiele. W tak dużej hali scena na pewno będzie wysoka, a odległość między nią a pierwszym sektorem znaczna. Na pewno nie uda mi się nawiązać kontaktu z Nią, w sposób, który by mnie satysfakcjonował. Koncert już na wstępie spisałem na straty, jednak musiałem dobyć bilet w pierwszym rzędzie. Z dwóch powodów. Aby nikt nie zasłaniał mi widoku i dla spokoju sumienia.
Bilety kupiłem dwa (jeśli aukcje wystawiane są przez firmy to zawsze bilety sprzedają w parach i nie można kupić jednego – nie mam pojęcia czemu tak się dzieje), więc miałem dwa bilety do sprzedania. Ten drugi do pierwszego rzędu, czyli niepotrzebny, oraz bilet, który nabyłem w przedsprzedaży. Wystawiłem aukcje na niemieckim ebayu. Sprzedaż była tylko kwestią czasu, ponieważ dałem dobrą cenę (znacznie niższą od wartości nominalnej) oraz atrakcyjne warunki dodatkowe (wysyłka na cały świat, za darmo). Jak już mówiłem, biletów na tak dobre miejsca wypłynęło niewiele, więc już po kilku dniach kilka osób śledziło moje aukcje oraz słało maile. Ktoś narzekał, że miejsca nie są obok siebie (czy to, że będziecie siedzieć metr jedno od drugiego stanowi wielki problem? Macie patrzeć na Alanis, nie gapić się na siebie), ktoś inny pytał, czy wysyłam do Niemiec (mimo, że w opisie aukcji, czcionką osiemnastą napisałem, że wysyłam – może niepotrzebnie się czepiał, bowiem na podglądzie aukcji, w miejscu wysyłki, widniał „odbiór osobisty”. Wystawiając towar na niemieckim ebayu, jednocześnie nie będąc na terenie Niemiec nie miałem innej opcji), wreszcie ktoś napisał wielce grafomańskiego maila, ale za to po polsku (prawdopodobnie użył jakiegoś translatora). Tak czy inaczej – bilety udało się w miarę szybko i bezproblemowo sprzedać. Oczywiście ze stratą.
Tak w ogóle bilety na jesienną trasę były znacznie droższe od tych sprzed trzech miesięcy. Od sześćdziesięciu sześciu euro za miejsce stojące we Frankfurcie (to akurat najtańsza kategoria – na trybuny bilety były droższe), poprzez siedemdziesiąt sześć euro za koncert w Dussldorfie, aż do osiemdziesięciu jeden i pół euro w Congress Centrum (tam z kolei było aż siedem różnych kategorii cenowych, ale mnie interesowała tylko ta oznaczona kolorem purpurowym, do centralnego sektora przed sceną).
No właśnie, koncert w Hamburgu. Problem w tym, że biletów lepszych niż ten, który już posiadam, nie było. Pojawiały się wprawdzie bilety do pierwszego rzędu, ale do sektorów bocznych, które tylko na planie sali wyglądają na atrakcyjne. W rzeczywistości są ułożone pod pewnym kątem w stosunku do sceny i sporo od niej oddalone. Byłem, widziałem to na własne oczy, pamiętam.
Cenny czas upływam, a ja swojego miejsca nie mogłem poprawić. Oczywiście miejsce w trzecim rzędzie jest dobre, nawet bardzo dobre, ale nie w tym rzecz. Chodzi o coś więcej, nie tylko o Alanis. O honor, prestiż, udowodnienie komuś czegoś i zatarcie upokorzenia jakiego doznałem przed laty. Nigdy się nie poddaję i niczego nie zapominam. Mam do wyrównania pewne rachunki.
Skoro na ebayu biletów nie było poszukałem w innych miejscach i bilety się znalazły. Na stronie przed którą ostrzegałem, przy okazji koncertu w Berlinie. Pośredniczy ona między kupującym i sprzedającym dodając od siebie kosmiczną prowizję. Co ważne – opłatę o tej samej wielkości ponosi także sprzedający! Tyle tylko, że może się przed tym zabezpieczyć podwyższając odpowiednio cenę sprzedaży, natomiast ja.... Zauważyłem, że nikt nie traktuje tego miejsca jako poważnego rynku zbytu – tych biletów nikt nie kupuje. Może dlatego, że sprzedający wystawiają je po absurdalnie zawyżonych cenach. Dochodzi do tego prowizja, koszt wysyłki i robi się z tego horrendalna kwota. Do zapłacenia, przeze mnie. Za dwa bilety „Parkett Mitte, rząd pierwszy”. Długo się przed tym wzbraniałem, wahałem. Dni mijały; w końcu kliknąłem w odpowiednie pole. Z braku innej alternatywy.
Musiałem. Nie mógłbym spać spokojnie ze świadomością, że oto pojawiła się szansa, a ja z niej nie skorzystałem. Zagrania wszystkim na nosie, wzięcia srogiego rewanżu, bycia masakrycznie blisko Niej. Jeśli wszystko się powiedzie.... tam nie ma żadnych barierek, a scena jest niska. Będę królem. Wystarczy, że uklęknę i będę mógł pocałować dłoń Królowej; jeśli tylko łaskawie mi ją poda.
Czasami, a nawet dość często zdarza się, że przy odwiedzaniu różnych stron wyskakują mi banery reklamowe (nie mam założonej żadnej blokady takowych), reklamujące różne, niepotrzebne rzeczy czy usługi...
Związane głównie z seksem.
Tak, ale nie tylko.
Przeważnie nie zwracam na to uwagi. Tym razem było inaczej; pojawiła się reklama „tanie, egzotyczne wycieczki”. Do Indii, na ten przykład. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że podobną kwotę, przed momentem zapłaciłem za bilety. Skoro do Indii, to nie było aż tak tanio jak się wydawało, że jest. Ten zadziwiający zbieg okoliczności spowodował, że zastanowiłem się nad tym co robię i czy aby na pewno postępuję słusznie. To mnie wstrzymało. Na minutę.
Nie jest tak, że wszystko robię bezkrytycznie i nie jestem świadom ogromu beznadziejności owej sytuacji. Wiem, że to szaleństwo, kompletne wariactwo, które nie przyniesie niczego dobrego, wiem, że zabrnąłem w ślepą uliczkę i czym dalej w nią zabrnę tym trudniej będzie się wycofać... o ile w ogóle jest to jeszcze możliwe. Jednakże nie potrafię inaczej. Nie potrafię i nie chcę.
Dajcie mi taką kobietę, do której będę się zbliżał z drżeniem serca, której każde spojrzenie spowoduje euforię i szał niewypowiedzianego szczęścia, którą będę tak podziwiał i szanował, o której będę śnił w dzień i w nocy. Dajcie mi taką, a zapomnę o tamtej. Ale ona, świadomie czy podświadomie, nie pozwala o sobie zapomnieć podtrzymując ten ogień, który we mnie płonie. Gdyby było więcej takich koncertów jak ten w Berlinie, gdzie niemal zupełnie mnie olała...
To i tak byś jeździł, mając nadzieję, że to się zmieni...
....może bym się uwolnił spod Jej wpływu. Ale koncert w Berlinie był wyjątkiem; żaden inny nie był taki, nawet w Dreźnie, gdzie widziała mnie po raz pierwszy. Również te, które miały dopiero nadejść takimi nie były.
Właśnie kupiłem bilety do pierwszego rzędu, będę tak blisko jak nigdy dotąd, kto wie co może się wydarzyć... świętowanie czas zacząć!! Otóż niekoniecznie. Problem w tym, że pierwszy rząd wcale nie musi oznaczać pierwszego rzędu. W Congress Centrum, dwa pierwsze rzędy w centralnym sektorze przed sceną oznaczone są jako pierwszy rząd. 1A i 1B, przy czym tylko pierwszy z nich jest fizycznie pierwszy, a ten drugi pierwszy jest drugim, chociaż oznaczony jako pierwszy. Nie mam pojęcia czemu tak jest, zwłaszcza, że dziwaczna numeracja dotyczy tylko tego sektora. Nie mogę spytać pośrednika, ponieważ „my jesteśmy tylko pośrednikiem, nie sprzedajemy biletów”, natomiast ewentualne reklamacje rozpatrywane będą dopiero po terminie koncertu. Cóż, kupiłem, zapłaciłem, stało się. Ale miałem złe przeczucia.
Między czasie, przed rozpoczęciem amerykańskiej odnogi pojawiła się wiadomość o aukcji charytatywnej pod tytułem „spotkaj Alanis na wybranych koncertach”, będącej licytacją biletów (w sumie akcja objęła dziesięć koncertów) na osobiste spotkanie z gwiazdą (tzw. meet and greet). Na kanwie tej wiadomości na forum powstała ciekawa dyskusja jakie pieniądze jesteśmy w stanie wydać na takie coś i czy w ogóle warto. Stawki, w zależności od miejsca koncertów, były różne. Od dwustu siedemdziesięciu pięciu dolarów (ale we wczesnej fazie licytacji), poprzez osiemset pięćdziesiąt do półtora tysiąca. W przeddzień zakończenia aukcji; nie będąc osobą tam zarejestrowaną nie mogłem śledzić ich do końca, więc nie mogę powiedzieć jakie kwoty ostatecznie wylicytowano. Z doświadczenia wiem, że na pewno znacznie większe, ponieważ każdy czekał z tym do ostatniej chwili, aby przechytrzyć innych. Ale przyjrzyjmy się dyskusji na forum. Pozwolę sobie niektóre z tych wypowiedzi na bieżąco komentować. Zwłaszcza te kontrowersyjne – a takich nie brakowało.
Brylowała w niej użytkowniczka o nicku Marina83; Niemka, którą chyba kojarzę z koncertów (zdaje się, że Berlinie była w pierwszym rzędzie), avatar ma nieco szalony, długowłosy i nawet ładny (jak na Niemkę bardzo ładny). Powiedziała tak..
„Za żadne skarby nie zapłaciłabym tyle pieniędzy za spotkanie z gwiazdą. Gdyby nie kosztowało to aż tyle, to może wtedy bym to zrobiła. Toż to pewien rodzaj prostytucji – kupujesz „Cześć, jak się masz” powiedziane przez Alanis, do tego fałszywy uśmieszek i zdjęcie. Robione w sposób zupełnie mechaniczny – bardzo możliwe, iż za każdym razem i w stosunku do każdego będzie robić to samo...
Tak, tak, ale na głupawe pytania będzie udzielać głupawych odpowiedzi. Aby przerwać zaklęty krąg kretynizmu trzeba Ją czymś zaskoczyć.
Co do spotkań z gwiazdami i robienia z nimi zdjęć – niedawno oglądałem taki filmik ze spotkania fanów z pewną artystką, obecnie bardzo popularną. Stała na podwyższeniu, czymś w rodzaju sceny, na tle ściany z reklamami, wysoka, długowłosa i piękna. U stóp tegoż podwyższenia w długiej kolejce stali fani. Podchodzili do niej kolejno, stawali obok, zdjęcie... potem następny.. następny... w zupełnie mechaniczny i bezosobowy sposób. „Kontakt” z gwiazdą trwał dwie sekundy. Owa gwiazda nawet nie zwracała uwagi kto obok niej stoi. Cóż, gdybym miał w tej sposób „Spotkać się” z Alanis... oczywiście spotkałbym się – przecież to Alanis i całe życie o tym marzyłem, nie? Ale nie miałoby to większego sensu.
...(pewnie, że w czasie jaki ma dla ciebie – coś między trzydzieści sekund a pół minuty – zbyt wiele nie pogada).
Pięknych chwil nie można kupić.
Zapewne – piękne chwile trzeba sobie wywalczyć. Ale to trzeba umieć.
Pewnie, chciałabyś się z nią spotkać, ale sztuczności mi nie potrzeba. Wiem jak to zabrzmiało, ale... taka już jestem. I już.”
Fakt, zabrzmiało okropnie.
Oczywiście, tak jak koleżanka się spodziewała, forum podzieliło się na zwolenników i przeciwników takiego spotkania. Generalnie kwestia nie rozbijała się o sens owego spotkania, tylko o te nieszczęsne osiemset pięćdziesiąt dolarów, które trzeba było wydać.
„Pewnie, ktoś, kto tyle wydaje musi być zagorzałym, fanem i oczekuje czegoś więcej niż tylko autografu czy zdjęcia”
Zapewne. Wszak każdy liczy, podświadomie, na pewien rodzaj cudu.
„Ale nic więcej nie dostaniesz”
To i tak aż nadto.
„Doprawdy, idiotyczny sposób na stracenie forsy,...
Znam bardziej idiotyczne sposoby. Schlanie się do nieprzytomności, na ten przykład.
...żeby powiedzieć tylko „część” i zrobić zdjęcie. Takie rzeczy powinny być za darmo. A co ona jest” Papież, Dalai Lama?”
Z całym szacunkiem dla wielkości i osiągnięć następcy Świętego Piotra oraz duchowego przywódcy tybetańskich mnichów, ale dla mnie, spotkanie z nimi byłoby właśnie pełne sztuczności, jak to opisuje Marina83. Niby co miałbym im powiedzieć, o co zapytać (bez wcześniejszego gruntownego przygotowania). Nie mam z tymi, jakże znamienitymi osobami, żadnego związku, nie czuję żadnej więzi (na gruncie prywatnym). Natomiast Alanis... to cały świat.
„Nie będę jadł przez miesiąc cały, ale dostanę to, czegom chciał. Jestem już blisko spotkania z Nią, coraz bliżej, ale wygląda, że nie będę jadł przez sześć miesięcy”
Dzięki Bogu są jeszcze prawdziwi fani. Szacunek.
„To na cele charytatywne, nie dla Niej”
„Co z tego, że na charytatywne, skoro to wciąż kupa kasy. Gadka w stylu „Cześć Alanis, jak się masz? Dobrze, a ty? W porządku. Havoc and bright Light to świetna płyta...
Havoc to płyta co najwyżej przeciętna. Nie byłbym w stanie, patrząc w oczy Alanis, tak kłamać.
...Dzięki” Rozmowa na pewno potrwa nie więcej niż dwie minuty. Na dodatek w pobliżu będzie się kręciło sporo „dobrych duszków”. Chociaż jej muzykę znamy, my, zna cały świat, to ona wciąż jest dla nas obca....
Co prawda to prawda.
... No i ten wianuszek obcych... Nie, to nie dla mnie”
„Skąd wiesz, że zwycięzca otoczony będzie wianuszkiem obcych?”
Na pewno, przecież to oczywiste. Nikt nie zostawi Alanis sam na sam z zupełnie obcym człowiekiem, choćby ze względów bezpieczeństwa. Nie każdy ma tak czyste i szlachetne intencje jak ja. Nie wydaje mi się, żeby fani przechodzili przez bramki wykrywaczy metali, jak na lotniskach. Co, jeśli ktoś taki wyciągnie pistolet, nóż, albo... Albo pałkę..?
Myślę, że tego obawia się najbardziej.
Wiem; byłem na kilku takich spotkaniach z gwiazdami, poza tym oglądałem DVD, różne dodatki i takie tam.
Ja też oglądałem takie rzeczy, namiętnie, z udziałem dwóch wokalistek, o których opowiem przy innej okazji. Natomiast dodatki, gdzie główną rolę gra Alanis oglądam bardzo niechętnie. Dlatego, że ogarnia mnie dzika wściekłość i bezsilna wściekłość, że mnie tam nie było. Jestem chorobliwie zazdrosny.
„Płacić A w życiu!! Miłości nie można kupić”
Zapewne, lecz kto mówi tu o kupowaniu miłości?
„A czy nie jest tak, że płacąc za jej piosenki okazujesz miłość?”
„Jak dla mnie jest szczera. Spotkałem ją dwa razy i nie wydaje mi się, żeby fałszywie się uśmiechała. Gdy ją spotkałem była taka zjawiskowa...”
Echhh...
„Mówiłam, nie jestem typem takiej osoby. Na koncertach nie wykrzykuję jej imienia
Ja też nie wykrzykuję. Nieśmiały ze mnie facet.
..(podejrzewam, że sama dobrze je zna). Kocham ją i jej muzykę też, ale nie wydaje mi się, że takie spotkanie z gwiazdą to coś wyjątkowego.
To dupa z ciebie, nie fanka. Swoją drogą, jeśli to Ciebie spotkałem (na koncertach, o których jeszcze nic nie wiecie), to dupcie masz pierwsza klasa...
.... Nie wielbię jej i za boginię nie uważam.
I tu się różnimy. Amen.
.... Przecież to zwykły człowiek.
Człowiek? Alanis to człowiek? Hmm...
... Dlatego wolę spotkać się z kimś innym, świetnie się bawić, naprawdę szczerze pogadać. Pewnie, gdyby ktoś mi dał to za darmo, to się z nią spotkam i powiem to „cześć”. Czasami myślę, że takie zdjęcie z gwiazdą służy tylko do chwalenia się przed innymi.
Wiele w tym racji.
... Kiedy patrzę na jakieś zdjęcie z przyjacielem, przypomina mi naszą przyjaźń, to co nas łączy. A jeśli zrobię sobie zdjęcie z Alanis, co mi będzie przypominać?...
Chwilę spędzoną w towarzystwie najważniejszej kobiety w moim życiu. Z którą, wbrew pozorom, łączy mnie bardzo wiele.
... Powierzchowne doświadczenie, które na dodatek musiałam dzielić z innymi, ponieważ nie pozwolono mi na chwilę prawdziwej intymności”
„Zapewniam, że owe dwie minuty rozmowy z nią są coś warte. Może nie aż tysiąc dolców, ale.. byłaby to chwila, której nigdy nie zapomnę”
„Miałem takie spotkanie, kupiłem na charytatywnej aukcji, na ebayu. Teraz licytował nie będę, ale gorąco polecam, zwłaszcza komuś, kto się z nią nigdy nie spotkał. Nie będziecie rozczarowani. W kontakcie z fanami jest zupełnie szczera i przyziemna – zwłaszcza, gdy takie spotkanie odbywa się na jej warunkach, czyli w bezpiecznym otoczeniu. To nie to samo co przyłapanie jej gdzieś w terenie.
Dokładnie. Gdy się Ją weźmie z zaskoczenia, odbywa spotkanie, którego sobie nie życzy, ma prawo być złośliwa czy opryskliwa. Czyli zupełnie inna niż podczas spotkań oficjalnych.
„Chętnie bym się z nią spotkał, ale perspektywa bycia otoczonym wianuszkiem śliniących się fanów, słuchających wszystkiego co powiem nie bardzo mi pasi.
Mnie też by nie pasiło, ale... co zrobić. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Co najwyżej mógłbym spróbować zapomnieć o innych, wyobrazić sobie, że jesteśmy sami. Poza tym... nie wydaje mi się, żebym powiedział coś, co zaskoczyłoby lub zszokowało zgromadzoną publiczność. A gdybym poszedł na całość, to... mógłbym zebrać zasłużone oklaski. Ale mi się marzy...
Ale ci się pier...
Jedno nie wyklucza drugiego.
Gdyby to było w warunkach większej intymności.... Poza tym, to sporo kasy”
„Zabiłbym, żeby móc spędzić długie godziny rozmawiając z Alanis o filozofii, życiu i macierzyństwie.
Ja też zabiłbym. Ciebie pierwszego. W ten sposób odpadłby jeden poważny konkurent.
Natomiast takie wyrwane kilka sekund sprawiłoby, że byłbym rozczarowany i generalnie to nie to czego chcę. Czasami lepiej dostać nic niż dostać za mało.
Bardzo mądre zdanie. Czasami po czymś takim, niedokończonym, pozostaje ogromny żal i pustka. Jednakże... zaryzykuję. To znaczy chciałbym.
To wszystko domysły, przypuszczenia, mniej lub bardziej zbliżone do prawdy. Jednakże tego typu spotkania odbywały się już wcześniej, niejeden je przeżył; byli i tacy, którzy podzielili się wrażeniami. Posłuchajmy relacji jednej z takich osób – pochodzi ona z innego wątku.
„Spotkałem ją w zeszły czwartek (trzydziestego sierpnia 2012) i była to jedna z najważniejszych, najbardziej doniosłych chwil w moim życiu. Było to przed 92y talks interviews (jest to pewnego rodzaju talk show na żywo, z udziałem publiczności, prowadzący i zaproszony gość siedzą na scenie i po prostu rozmawiają – bez głupawych żartów. To znaczy... siedzą na krzesłach, nie na scenie). Kilkoro z nas widziało ogłoszenie o spotkaniu z Nią, jednak między nim a rzeczywistym miejscem wywiadu nie było związku, podeszliśmy więc do tego nieufnie wietrząc jakieś oszustwo. Zdecydowaliśmy jednak, że ból związany z utratą pieniędzy za bilet będzie daleko mniejszy niż taki, gdyby spotkać się z nią nie udało. Podjęliśmy ryzyko. Okazało się, że to prawda, i trzydzieścioro ośmioro z nas...
Strasznie dużo, cholera. Myślałem, że będzie o wiele mniej.
... stawiło się w pokoju przesłuchań. Po prostu się zjawiła, z ogromnym uśmiechem na twarzy,
No.. ma z czego zrobić ten uśmiech. Z taaakimi ustami...
.... wyglądając zupełnie oszałamiająco.
Albo to pierwszy raz Alanis wygląda zupełnie oszałamiająco.?
Każdy z nas miał od trzydziestu sekund do minuty, na rozmowę....
Wydaje się mało, ale wraz z koniecznymi przetasowaniami logistycznymi (wstawanie i siadanie naprzeciw Niej kolejnych fanów), zrobi się z tego godzina. Takie coś musi być dla Niej męczące.
Na początek mojej małej pogawędki z nią uścisnęliśmy sobie dłonie....
Cóż... ja w swej bezczelnej śmiałości posunąłbym się nieco dalej i poprosiłbym o coś więcej. Mianowicie chciałbym Ją przytulić. Alanis prawdopodobnie by się nie zgodziła (zwłaszcza gdybym miał na sobie słynną koncertową koszulkę, bowiem wtedy to nic przyjemnego), no chyba, że zrobiłbym błagająco/uległo/przepraszającą minę i dodatkowo miałaby wyjątkowo dobry humor. Gdyby tak się stało, na oczach innych fanów, stworzyłbym tym samym niebezpieczny precedens. Od tej pory każdy by tak chciał.
Powiedziałem jej jak świetne były jej dwa ostatnie koncerty, zwłaszcza ten dla iHeartRadio (mały, kameralny nowojorski koncert, który odbył się dwudziestego ósmego sierpnia. Wyluzowana Alanis rozmawiała z publicznością i wykonała między innymi „To All The Girls I've Loved Before” – według mnie bardzo przeciętnie – utwór z repertuaru Julio Iglesiasa – Alanis zmieniła w tekście dziewczyny na chłopaków.... cóż, Alanis, zwłaszcza Julio wiedzą dobrze o czym śpiewają. Piosenka jest znana także z dokonań rodzimych artystów, śpiewali ją kiedyś Andrzej Zaucha i Bohdan Smoleń, jako „Dziewczyny które mam na myśli”), zwłaszcza on, ponieważ miała świetny kontakt z publicznością i właśnie to spowodowało, że był taki dobry. Powiedziałem, że byłoby miło, gdyby dawała takie koncerty częściej,..
Stary, nie popisałeś się. Alanis to kobieta nietuzinkowa i wyjątkowa, jak mało która, tymczasem ty opowiadasz Jej rzeczy, które sama doskonale wie. Nie jestem artystą, nigdy nie byłem na scenie, ale wydaje mi się, że będąc tam, można na bieżąco ocenić sytuację, wyczuć reakcję publiczności. Pewnie; dobrze się wymądrzać siedząc w wygodnym fotelu przed komputerem, lecz mimo to uważam, że dałeś ciała. Trzeba się było lepiej przygotować.
Więc jak ty byś to rozegrał?
- Cześć Alanis...
- Cześć.
- Ja...
- Ja cię znam.
- Naprawdę..?!
- Tak.
- Chciałem Ci powiedzieć, że..
- Że co.
- Kocham Cię.
- Wiem.
- Naprawdę..?!
- Tak.
- Ale...
- Ale co.
- Jak... bardzo...
- Jak bardzo?
- Bardzo bardzo. (czas minął)
... odparła, że owszem, była świetna atmosfera, wydawała się otwarta na moje sugestie...
Tak; zauważyłem, obserwując uważnie Alanis podczas różnych wywiadów, że Ona uważnie słucha rozmówców, nie lekceważy ich. Nie to co inne gwiazdy, po których widać od razu, że mają cię w dupie.
... Boże mój, ta kobieta nie tylko patrzy ci prosto w oczy, ona zagląda bezpośrednio do twojej duszy.
Tak proszę pana; miałem tą przyjemność po wielokroć, doskonale wiem o czym mówisz. Ująłbym to nieco inaczej – czułem się jakby dotykała mojej duszy.
Był to najintensywniejszy kontakt wzrokowy w moim życiu. Musiałem usiąść i ochłonąć.
Alanis patrzy z mieszaniną ciekawości, zachłanności, zuchwałości, ogromnej chęci poznania, odkrycia wszystkiego co nieznane, i odrobiny szalonego pożądania, które w każdej chwili może rozrosnąć się do niebotycznych rozmiarów.
Ponieważ byłem jedną z pierwszych osób, gdy skończyliśmy, stałem po drugiej stronie pokoju i obserwowałem ją, jak rozmawia z innymi....
Ciekawe; myślałem, że ci, którzy odbyli już spotkanie, będą musieli wyjść.
... Nie mogłem uwierzyć, że jest tak niezwykle piękna (jeśli rzecz działa się przed koncertem i Alanis nie przebierała się na wywiad, to miała na sobie czarne skórzane spodnie, wysokie kozaki na obcasie, też czarne, i ciemnozieloną bluzkę, dosyć mocno rozpiętą, aby było widać złote takie coś, które ma zawieszone na szyi. Do tego piękne, rozpuszczone włosy.... faktycznie, wyglądała... nie najgorzej). Widziałem ją kilka razy wcześniej, do tego parę występów na żywo i zawsze promieniała; najwidoczniej to u niej norma. Naszła mnie wtedy taka myśli, nic szczególnego; pomyślałem, że wyglądała odrobinę lepiej niż na zdjęciu. Była naturalna, w zwykłym otoczeniu i zachowywała się naturalnie, i była oszałamiająca. Rozświetlała pokój tą swoją pięknością. Nie mogłem dojść do siebie. I nie jest tak, że mój osąd zaburzył fakt, że byłem bardzo przejęty spotkaniem z nią, przecież widziałem ją przez dwa wieczory, jeden po drugim.
Po tym wszystkim jeszcze bardziej ją kocham”
Nie dziwię się.
Mój (potencjalny)przyjaciel, jeden z nielicznych wtajemniczonych powiedział – „skąd wiesz jaka jest naprawdę, to tylko sceniczna poza”. Możliwe, ale co to zmienia? Kocham Ją i kochałbym nawet wtedy, gdyby okazała się trudnym do zniesienia potworem.
Ta uduchowiona relacja, niewątpliwie zagorzałego fana bardzo dobrze oddaje istotę sprawy. Ktoś może powiedzieć – „wcale tak nie było, to przesada”, ale tylko taki, który nigdy Jej nie widział ani nie spotkał. Fakty są takie, że ta kobieta posiada to coś, jakiś dar będący w posiadaniu tylko nielicznych, może wyjątkowo silną osobowość, coś co przyciąga jak magnes. Przekonałem się o tym wielokrotnie i jak widać moją opinię podzielają też inni. Zresztą jest to aż nazbyt widoczne i nietrudno to dostrzec.
Ostatecznie aukcje na spotkanie podczas koncertów w Chicago i Nowym Jorku wygrano kwotą, odpowiednio trzysta osiemdziesiąt i osiemset dwadzieścia osiem dolarów. Nie znam realiów życia w Stanach, nie znam średnich płac na tyle dobrze, aby formułować wiążące i niepodważalne opinie na ten temat, jednakże wydaje mi się, że nie są to kwoty znaczące. Przenieśmy to na rodzimy grunt. Jest to około tysiąc dwieście i dwa i pół tysiąca złotych. Czy są to kolosalne kwoty, nie do udźwignięcia? Wydaje mi się, że nie. Fakt, spoglądam na to z perspektywy człowieka, któremu na życie nie brakuje, który nie ma na utrzymaniu rodziny, dzieci.... Są tacy, dla których te dwa i pół tysiąca to dużo, nawet bardzo dużo. Przeciętny fan, który nie jest fanatykiem zapewne takiej kwoty by nie poświęcił. Tylko że ja nie jestem przeciętny, zwłaszcza jeśli chodzi o Alanis. Za dwa bilety do Hamburga wydałem o wiele więcej i w tej cenie nie będzie żadnego spotkania, nie będę mógł porozmawiać z Nią nawet przez minutę.
Przenieśmy teraz rozważania na grunt amerykański. Aktualnie osiągnęliśmy około trzydziestu procent siły nabywczej tamtejszego społeczeństwa. Przyjmując więc pewne uproszczenia zarabiamy trzy razy mniej. Więc dla nich jest to kwota czterysta pięćdziesiąt i osiemset złotych. Dużo? wydaje mi się, że nie. Więc nie rozumiem ich narzekania, że za drogo. Chyba, że wypowiadają się sami malkontenci, którzy chcieliby wszystko mieć za darmo. Tymczasem mnie, gdy na to patrzę, ogarnia wściekłość i poczucie kompletnej bezsilności. Gdybym to ja tam był wiedziałbym co robić, o tak. Tymczasem jestem tutaj, a nie tam, i nie mogę zrobić nic. Źle urodzony. Ale gdyby było inaczej.... niejedno takie spotkanie stałoby się moim udziałem, i Alanis witałaby mnie słowami – „to znowu ty..?”.
A gdyby tak zorganizować takie spotkanie z Alanis w Europie, niech będzie w formie licytacji. Czemu nie w Niemczech, skoro tak lubi tak przyjeżdżać. Lub dowolnym, innym kraju. O Polsce przez Grzeczność nie wspominam, bowiem zorganizowanie tutaj nawet zwykłego koncertu to mrzonki. Ale takie rzeczy dzieją się również u nas – nie mam co do tego stuprocentowej pewności, ale na pierwszy (i jak do tej pory jedyny) koncert Avril Lavigne w naszym kraju można było kupić bilety których składnikiem było spotkanie z Nią. Więc można i u nas, trzeba tylko chcieć.
Gdyby zorganizowano takie spotkanie w Europie... zwycięzca mógłby być tylko jeden. Cena nie gra roli. Podobnie jak miejsce owego spotkania. Londyn, Barcelona, Paryż, Berlin czy Moskwa... Nieważne gdzie i nieważne jak długo. Ważne natomiast z kim.... Tymczasem pozostaje mi wybierać się na koncerty; zawsze to jakaś pociecha, chociaż marna. Jednakże.... gdybym urodził się w Mongolii czy Azerbejdżanie nie miałbym szans nawet na takie marne pocieszenie.
Robi się późno, ale biletów wciąż nie mam. Codziennie, przy pomocy kodu który otrzymałem, sprawdzam status zamówienia. Zrealizowane, nic się nie zmienia. Pozostaje tylko czekać i mieć nadzieję, że dotrą na czas.
Tymczasem ogłoszono, że koncert w Monachium został przełożony. Na czternastego listopada. Z nieznanych powodów. Spekulowano, że, być może, Alanis jest zmęczona i potrzebuje więcej czasu na odpoczynek lub ktoś z ekipy zachorował. Przestraszyłem się, i to poważnie. Co, jeśli choroba gardła Alanis powróciła? A jeśli któryś z koncertów zostanie odwołany..? Mimo tych obaw przełożenie koncertu w ostatniej chwili, na dziesięć dni przed nowo wyznaczoną datą, trochę mnie zdenerwowało. Nie dlatego, że się tam wybierałem, lecz dlatego, że gdybym wiedział o tym wcześniej to bym się tam wybrał. Miałbym jedyną i niepowtarzalną szansę zaliczenia wszystkich koncertów, wykonania planu maksimum. Mimo wszystko zastanawiałem się czy by tak nie zrobić. Zmiana miejsca i dat przejazdu autokarem – bez problemu. Rezerwacja dwóch kolejnych hoteli – bez problemu. Dodatkowe dni urlopu – byłby z tym pewien problem, ale dałoby się załatwić. Bilet na pociąg, trasa Monachium – Frankfurt. Można zarezerwować na stronie niemieckiej kolei, oczywiście że można. Z tym, że biorąc pod uwagę czas ostatniej dostawy, prawie na pewno bilet nie dotrze przed terminem wyjazdu. Cóż, ostatecznie można wydrukować go samemu, więc to nie problem. Pozostał jeszcze bilet na koncert, którego nie miałem. Można go kupić, na ebayu (w oficjalnej sprzedaży bilety zostały wyprzedane), ale jeśli nie dotrze na czas..? Jechać bez biletu licząc, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał go sprzedać? (tam wszystkie bilety są na miejsca stojące, takie same, więc nie ma znaczenia jaki dokładnie bilet się kupi. A jeśli nikt taki się nie znajdzie, lub, co bardzo prawdopodobne, znajdzie się zbyt późno? Miejsca stojące i nienumerowane, więc kto pierwszy ten lepszy; trzeba być odpowiednio wcześniej aby zająć strategiczną pozycję wyjściową do ataku na pierwszy rząd. Nie zrobię tego bez biletu, a gdy kupię bilet na godzinę przed koncertem, lub nawet później, to z pięknego planu nici. Drugi rząd to dla mnie jak policzek, natomiast trzeci i dalsze zupełnie mnie nie interesują). Poza tym wciąż nie miałem tych cholernych biletów do Hamburga! Mimo wszystko mogłem zaryzykować... ale mówię to teraz, gdy wiem, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły.
Czas wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami, a biletów nadal nie miałem. Do tego stopnia, że już miałem napisać maila z informacją kiedy i w jakim hotelu się zatrzymam, aby kurier dostarczył tam bilet. Jest taka możliwość, nawet sami o tym piszą. Widocznie opóźnienia są nagminne. Gdy zastanawiałem się do którego z hoteli mają dostarczyć bilety, wreszcie dotarły. Duża koperta z twardej tektury, której bałem się otworzyć. Miałem złe przeczucia. Wreszcie otworzyłem, kiedyś przecież musiałem to zrobić. W środku były tylko dwa małe bilety, żadnych listów, rachunków, potwierdzeń... zupełnie nic. Tylko bilety... do rzędu 1B!!! Wiedziałem że tak będzie, po prostu wiedziałem.. Zostałem sprytnie i całkowicie w legalny sposób oszukany. Nie będzie chwil wielkiego triumfu, nie dopełni się zemsta po latach, nie będę przerażająco blisko Niej... Nic z tych rzeczy. Przegrałem. Już poległem, zanim rozpoczął się koncert. Chyba, że wydarzy się cud. Ale cuda nie zdarzają się wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebujemy.
Opóźnienie i zamieszanie z biletami niosło ze sobą poważne konsekwencje. W chwili obecnej miałem w ręku trzy bilety na koncert do Hamburga. Bilet, który kupiłem w przedsprzedaży oraz dwa, które właśnie dostarczono. Pierwszy z nich mogłem sprzedać, ale tego nie zrobiłem, ponieważ istniało pewne ryzyko, że tamtych dwóch mogę w ogóle nie otrzymać. Teraz, gdy nadeszła przesyłka, jest już za późno na cokolwiek. Będę musiał zabrać je ze sobą i spróbować zrobić coś z nimi na miejscu. To świetne miejsca i ze sprzedażą biletów nie powinno być problemu. Oddać w łapy, z których je wyrwałem. Żaden z Polaków do Hamburga się nie wybierał; poza tym nieoczekiwanych prezentów nikomu sprawiać nie miałem zamiaru. Obiecałem to sobie i słowa dotrzymałem.
Jakby tego było mało, na kilka dni przed wyjazdem pokazała się aukcja, na której oferowano bilety na miejsca tuż obok tych, które posiadałem. W cenie niewiele wyższej niż nominalna, za to wielokrotnie niższa od tej, którą zapłaciłem. Cóż, życie bywa okrutne...
Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany dzień, gdy trzeba było się spakować (tak, żeby niczego nie zapomnieć) i ruszyć w drogę. Zawsze jest tak, że w podróży nie mam apetytu. Kanapki które zabierałem pozostały nienaruszone i po przybyciu na miejsce musiałem je wyrzucić. Nie lubię marnowania jedzenia, bardzo nie lubię, więc tym razem postanowiłem zrobić inaczej. Przed wyjazdem najadłem się „aż do bólu”, mając nadzieję, że to wystarczy, a w podróż nie zabrałem żadnego prowiantu. Pomysł okazał się fatalny – przez pierwsze dwie, trzy godziny walczyłem z nudnościami; następnie po jakimś czasie przejedzenie w tajemniczy sposób minęło, do tego stopnia, że pojawił się głód. Głód tak dotkliwy, że musiałem sięgnąć po batonik, jeden z tych, które zabrałem tak-na-wszelki-wypadek. W normalnych warunkach (gdybym wracał do domu) bym się nie przejmował, ale w perspektywie miałem pięć forsownych dni i nie mogłem dopuścić do wyczerpania organizmu. Wycieńczony i wygłodniały organizm łatwiej poddaje się wszelkim chorobom czy infekcjom, wbrew zasadzie, że złego diabli nie biorą.
Czemu jest tak, że w życiu musimy grać role, zachowywać się tak, jak oczekują tego inni, dopasowywać się do schematów narzuconych przez większość, pakować w ramy fałszywej przyzwoitości? Nie można być po prostu sobą, żyć po swojemu nie narażając się przy tym na ostracyzm. Staram się jak mogę żeby zachować suwerenność, ale nawet ja ulegam presji, głownie po to, żeby nie wywołać zgorszenia publicznego stając się jednocześnie wrogiem numer jeden.
Autokary jadące z Polski południowej na zachód (nie tylko przewoźnika z którym podróżowałem) zjeżdżają na dworzec autokarowy w Gliwicach, gdzie następuje przesiadka do autokaru, który udaje się już bezpośrednio do miejsca docelowego (chyba, że ktoś jedzie od razu tym właściwym – ja, na ten przykład, do Gliwic jechałem autokarem do Paryża). Zanim to nastąpiło zaczepiła mnie pewna kobieta, która siedziała po drugiej stronie przejścia – na wprost mnie. Podróżowała z małym dzieckiem i zapytała czy nie wyniósłbym dziecięcego fotelika (słyszała, że jadę do Frankfurtu – jak się okazało, ona, niestety, również), a ja się zgodziłem. „Nie, wstrętna babo, nie mam zamiaru taszczyć fotelika dla dziecka, które nie jest moje” – powinienem rzec, ale tego nie zrobiłem. Z przyczyn opisanych powyżej. „Nie jest ciężki” – powiedziała ta kobieta, zapewne na widok szalonej radości jaką dostrzegła na moim obliczu, po tak nieoczekiwanej i atrakcyjnej propozycji jaką mi złożyła.
A gdyby tak Alanis...
Gdyby tak Alanis, to bym Ją, razem z tym fotelikiem, wyniósł na rękach. Ale to nie była Alanis.
Rzeczywiście, nie był ciężki. Był za to sporych rozmiarów i przez to nieporęczny. Cóż, stało się. zrobiłem to o co mnie prosiła i korona z głowy mi nie spadła. Nie było jej tam – na tak rzadkich włosach nie mogła się utrzymać. Nie wspominałbym o tym incydencie w ogóle, ale ciąg dalszy nastąpił.
Do Frankfurtu podróżowałem dużym, dwupokładowych autokarem. Miejsca zostały przydzielone przez pilota autokaru; jakieś żyło moje zdziwienie, gdy okazało się, że tuż za moimi plecami usiadła „przyjaciółka”! W autokarze jest prawie sto miejsc, a ona akurat musi siedzieć tutaj. Czy to nie pech? Pech prawdziwy, bowiem dziecko marudziło, wrzeszczało, darło się w niebogłosy i co jakiś czas kopało w oparcie mojego fotela. To na wypadek gdybym zasnął. Mógłbym przecież się nie obudzić i Frankfurt przegapić, prawda?
Dziecko jest tylko dzieckiem; może wyć, krzyczeć, kopać i co tam jeszcze, bo ma do tego prawo, ale za zachowanie dziecka odpowiada opiekun! Co na to mama? Dziecko drze się jak opętane, a mamusia, ze stoickim spokojem pyta „Ała...? gdzie ty tu masz ała..” O żesz ...... jego..... była...... mać!! Mam prawo do spokoju, zapłaciłem za bilet i mam prawo do tego, żeby podróż odbywała się w ciszy i spokoju, zwłaszcza wtedy, gdy jest noc. Guzik mnie obchodzi co wyprawia czyjeś dziecko. Trzeba się było z małym dzieckiem w podróż nie wybierać!!!
Wszystkim tym, którzy uważają, że to fanaberie zwichrowanego umysłu sfrustrowanego starego kawalera (którym wszak jestem) pragnę oznajmić, że w krajach stojących na wyższym poziomie kulturowym niż nasz problem dostrzeżono i rozwiązano. Problem bowiem istnieje. Jest to zakłócanie spokoju w miejscu publicznym, którego mam prawo się domagać i żądać jego egzekwowania. To, jak bardzo pozbawionym serca i bezdusznym skurczybykiem jestem nie ma tu nic do rzeczy. W cywilizowanych krajach, w miejscach publicznych, tworzy się specjalne strefy do których takie mamusie wraz ze swymi pociechami nie mają wstępu.
Na tak surową ocenę tego wydarzenia nie bez wpływu jest fakt, że owa mamusia nie była piękna. Gdyby była piękna, chociaż bardzo ładna, nie wszczynałbym awantury, tylko delikatnie pogroził palcem. Ale nie była. Jak cię widzą tak cię piszą.
W zasadzie nie strasznego się nie stało, ponieważ i tak bym nie zasnął. Autokar ma dotrzeć do Frankfurtu o dziewiątej rano, za krótka trasa. Podczas licznych już w sumie wyjazdów na koncerty Alanis nigdy nie spałem w nocy. Gdy autokar jechał długo i docierał na miejsce przeznaczenia po południu (Kolonia, Monachium, Stuttgart) zasypiałem rano lub przed południem.
Gdy przejechaliśmy granicę stało się jasne, że nie ma odwrotu. Strach i niepewność ustąpiły miejsca pełnej mobilizacji. Jestem sam, muszę sobie poradzić. Dam radę, na pewno dam radę. Po prostu muszę robić to co zawsze.
Przyjechałem do Frankfurtu dwadzieścia po dziewiątej. W pierwszej kolejności, zgodnie z planem, miałem udać się na dworzec kolejowy, żeby coś zjeść. To ledwie kilkadziesiąt metrów; dworzec autokarowy we Frankfurcie to większa zatoczka przylegająca do jednej z bocznych uliczek placu na tyłach kolejowego.
Nad miastem wisiały ciężkie, ołowiane chmury, z których w każdej chwili mogło coś spaść. I było zimno – tak na oko jakieś dwa, trzy stopnie powyżej zera. Nie jest źle; byłem przygotowany na mróz i śnieg. Psychicznie, ale fizycznie również.
Hala dworca we Frankfurcie jest duża, zabytkowa, i sprawia wrażenie zaniedbanej. Dworzec jest jednostronny – to znaczy, że tory prowadzą donikąd. Pociągi dojeżdżają do ustawionej na końcu torów szykany, i żeby wyruszyć w dalszą drogę muszą się wycofać. Dworzec we Frankfurcie nie jest ani pierwszym ani jedynym, gdzie spotkałem się z takim rozwiązaniem. U nas, w Polsce, jest to rzadkością.
Najpierw obowiązkowa wizyta w toalecie (głównie po to, żeby się umyć i odświeżyć po długiej podróży), dopiero po niej mogłem pomyśleć o jedzeniu. Sklepiki z kanapkami omijałem z daleka; są apetyczne i kuszące tylko zza witryny, w rzeczywistości tak czerstwe, że trudne je przełknąć bez popitki. Szukałem czegoś na gorąco i na szczęście znalazł się McDonalds.
Szczęście w nieszczęściu, ponieważ nie był to zwyczajny i standardowy punkt, tylko McCofee. Taki śniadaniowy, czyli kawa w standardzie i ewentualnie coś do kawy (na podobny natknąłem się kilka miesięcy wcześniej, w Berlinie). Kawa w perspektywie kilkugodzinnego marszu w niskiej temperaturze jaki za chwilę mnie czeka nie była pomysłem złym; wziąłem więc kawę i bułkę z-czymś-tam. Usiadłem w należącym do baru ogródku, siorbnąłem pierwszy łyk (na szczęście malutki) i dotkliwie się poparzyłem!! Temperatura kubka (jak się okazało zrobionego z materiału, który nie rozgrzewał się prawie wcale) nie wskazywała na to, że płyn jest taki gorący. Cóż, kawa musi być gorąca.
Teraz, już ostrożnie, wypiłem kawę i zjadłem co było do zjedzenia. Posiedziałem chwilę we względnym cieple i wyciągnąłem mapę. Cóż, trzeba było się zbierać. To jedyny koncert z miejscami stojącymi, niewykluczone, że najwierniejsi fani już koczują pod halą, w chwili, gdy ja tutaj siedzę i kawę popijam. Trzeba się spieszyć, o ile już nie jest za późno.
Wyszedłem na zewnątrz, i.... pogubiłem się w gąszczu uliczek otaczających plac dworcowy. Na początku najważniejsze jest to, żeby dopasować widok mapy do faktycznej topografii terenu i obrać właściwy kierunek. Miałem z tym problem i straciłem sporo czasu zanim wyszedłem na prostą.
Określenie ze wszech miar adekwatne, bowiem droga była prosta. Przez wiele kilometrów szło się jedną i tą samą drogą, prostą jak strzała. Nie sposób było się zgubić. Naciągnąłem czapkę na uszy, zasunąłem szczelnie polar i szedłem od czasu do czasu sprawdzając pozycję na mapie, gdy docierałem do jakiegoś charakterystycznego miejsca, wiaduktu czy większego skrzyżowania, nie dlatego, że było mi to potrzebne, lecz po to, by przerwać monotonię i zabić nudę. Po wyjściu ze ścisłego centrum droga (bardzo ruchliwa) prowadziła wśród monotonnego krajobrazu brudnoszarych pół i nielicznych domów. Podobnie jak w Berlinie, tyle tylko, że wtedy było lato, upalnie, kolorowo i ogólnie bardziej optymistycznie. Tym razem marsz był beznadziejnie nudny, do tego stopnia, że nawet nie chciało mi się myśleć o czymś fajnym i jakoś z tym walczyć. Po niedługim czasie pojawił się problem, który dawał do myślenia.
Gdy pokonałem mniej więcej jedną czwartą trasy rozbolała mnie stopa. Najpierw lewa, a gdy przenosiłem większy ciężar ciała na prawą, po jakimś czasie odezwała się druga. Ból narastał z każdą minutą; koncentrował się głównie w piętach. Zatrzymywanie się i próby zmiany ułożenia stóp w butach na niewiele się zdały. Bolało coraz bardziej i nic nie mogłem na to poradzić
Przyczyn takiego stanu rzeczy było kilka, co najmniej dwie. Szedłem zdecydowanie za szybko. Podczas ostatniego marszu w Berlinie co chwila kontrolowałem tempo i gdy łapałem się na tym, że idę za szybko, że bezwiednie przyspieszam, to zwalniałem. Żeby oszczędzać nogi. Fakt, tam spieszyć się nie musiałem, miejsce miałem zapewnione, i to najlepsze. Teraz było inaczej. Świadomość, że już jest za późno, a jeżeli nie jest, to w każdej chwili może być, gnała mnie do przodu. Druga sprawa to obuwie. W Berlinie miałem lekkie, skórzane półbuty, bardzo wygodne i dobrze dopasowane, a mimo to po przejściu całego dystansu odczuwałem pewne dolegliwości. Teraz buty miałem zimowe, bo warunki były zimowe. Grube, ciężkie, twarde i z futerkiem w środku. Nie mają być wygodne, tylko ciepłe. Nigdy nie przeszedłem w nich więcej niż kilkaset metrów, za jednym razem i nie miałem pojęcia jak się sprawdzą na długim dystansie. Nie sprawdziły się.
Dotarłem do miejsca, gdzie domów i sklepów było więcej, musiałem kluczyć małymi uliczkami i często używać mapy. Miła odmiana po wielu godzinach monotonii. Teraz wystarczyło tylko przejść pod wiaduktem i miałem przed sobą ostatni etap mozolnej wędrówki. Prosta droga – po prawej stronie (szedłem lewą) tory kolejowe, zaś po lewej mur. Ogrodzenie jakiejś fabryki, zwieńczone drutem kolczastym. I tak przez pięć kilometrów. Okropna monotonia, wręcz zabójcza dla psychiki. Droga łącząca dzielnicę którą właśnie opuszczałem, z tą, do której zmierzałem. Do tego stopy bolały tak, że trudno było iść. Przetarło się trochę i zza chmur wyjrzało blade słońce, ale marna to pociecha.
Gdzieś tak w połowie znajdowała się odnoga prowadząca do Jahrhunderthalle, czyli celu mojej wyprawy. Spojrzałem w tamtym kierunku.... i poszedłem dalej. Nie, jeszcze nie teraz. Owszem, miałem w głowie taki plan – żeby tam pójść, od razu, i sprawdzić jak się rzeczy wyglądają. Kuszące, ale zupełnie bezcelowe. Po pierwsze – jeśli pójdę tam, z całym bagażem i zobaczę, że przed wejściem czeka już spora grupka fanów i tak nie będę mógł zostać, aż do chwili koncertu. Wyładowany plecak nie przejdzie kontroli, a gdyby nawet przeszedł to nie w rozsądnie krótkim czasie, tak, abym mógł walczyć o jak najlepszą lokatę, w chwili, gdy liczyć się będą sekundy. Po drugie – z tak obolałymi nogami nie mogę zaliczać dodatkowych i bezproduktywnych kursów. Powlokłem się więc dalej, do hotelu.
Wybierając pierwszy z hoteli kierowałem się następującym kryterium – hotel na leżeć jak najbliżej miejsca koncertu, tak, żeby po zameldowaniu szybko przetransferować się na koncert i równie szybko wrócić nie włócząc się przy tym po nocy. Problem w tym, że owa hala znajduje się na obrzeżach Frankfurtu, w miejscu odludnym, gdzie.... żadnych hoteli nie ma! Najbliższy (i zarazem jedyny) hotel znajduje się w dzielnicy Sindlinger, około dwóch kilometrów od Jahrhunderthalle, co oznacza, że będę musiał się wracać. Z konieczności wybrałem TOP Hotel Post Frankfurt Airport (faktycznie, leży także w pobliżu lotniska). Pokój z łazienką za sześćdziesiąt pięć euro (to jest dwieście sześćdziesiąt sześć ówczesnych złotych). Cena bardzo przystępna.
Droga łagodnie zakręcała (w lewo), prowadziła na wiadukt, za którym znajduje się niewielkie rondo. Trzeba przez nie przejść, a ulica na wprost to Bahnstrasse, przy której zlokalizowany jest hotel. Teoretycznie, bowiem hotelu nie było... To znaczy, nie rzucał się w oczy. Szedłem więc ulicą prowadzącą ostro w dół, i na końcu, po lewej stronie, hotel się znalazł. Witryna całkiem ładna, zupełnie podobna do zdjęcia ze strony internetowej.
Recepcjonistce (tradycyjnie już niezbyt ładnej) oznajmiłem z czym przychodzę. Rozmowę rozpocząłem od razu w języku angielskim darując sobie kretyńskie pytanie czy się w takowym porozumiewa, wychodząc z założenia, że obsługa hotelowa angielski znać musi. Porozumiewała się. Żeby ułatwić i przyspieszyć formalności związane z meldunkiem podałem jej stronę z potwierdzeniem rezerwacji, wydrukowaną ze strony booking.com, po niemiecku (gdy przybyłem do hotelu w recepcji nie było nikogo; wykorzystałem ten kilka chwil na wydobycie z czeluści plecaka stosownych dokumentów). Szczęśliwy zbieg okoliczności, dlatego że... ale o tym innym razem.
Po minucie otrzymałem klucz do pokoju, a dziewczyna powiedziała do mnie coś po niemiecku. Na moją uwagę, że nie mówię po niemiecku (a jak ci się zdaje, moja piękna, czemu to odezwałem się do ciebie po angielsku, hę..?), powtórzyła, że na końcu korytarza, po lewej stronie, jest winda i trzeba nią pojechać na trzecie piętro. Bardzo cenna i przydatna wskazówka, z pewnością bym sobie nie poradził zwłaszcza, że z miejsca w którym stałem mogłem bez trudu windę dostrzec. Wystarczyło zrobić kilkanaście kroków żeby do niej dotrzeć.
Pokój trzysta sześć okazał się, ku mojemu zaskoczeniu, bardzo komfortowy. Duży i przestronny, z wielkim łóżkiem, stolikiem i wygodną kanapą, na której od razu z lubością spocząłem. Ach, co za ulga!
Czym prędzej zdjąłem buty, żeby obejrzeć nogi. Cóż, widok nie nastrajał optymizmem, ale spodziewałem się tego. Na pięcie lewej nogi, po lewej stronie, utworzył się wielki pęcherz, nabrzmiały od płynów surowiczych. Nie bolał, ale gdy się go dotykało, naciskało, pojawiał się ostry ból. Natomiast na pięcie lewej nogi pęcherz był..
Pęcherz był po lewej...
Utworzył się pod spodem, nieco mniejszy niż tamten. W tak niefortunnym miejscu, że każdy krok powodował jego ucisk.
Takie pęcherze lub podobne odciski miałem nie raz; wszystko będzie dobrze dopóki nie pęknie i płyn surowiczy się nie wyleje. Wtedy mogłoby dojść do zakażenia, zwłaszcza w warunkach kiepskiej higieny. Nie byłbym w stanie tego odkazić, zabezpieczyć ani oszczędzać nóg. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, chociaż przede mną droga powrotna, która na pewno będzie trudna. Ból? Ból, nawet największy, można wytrzymać.
Pokój był nagrzany, cieplutki, a kanapa wygodna. Po kilkugodzinnym marszu w przenikliwym zimnie opanowało mnie błogie rozleniwienie. Było mi tak dobrze; przez jedną chwilę złapałem się na myśli, że na koncert nie chce mi się iść. Że na niego w ogóle nie pójdę. Było to głupie, momentalnie wziąłem się w garść.
Koncerty z miejscami siedzącymi mają tą zaletę, że miejsce jest zagwarantowane i nie trzeba się spieszyć, nie trzeba walczyć i koczować pod halą od wczesnych godzin rannych. Dzięki temu mogłem zabrać kilka istotnych drobiazgów z których posiadanie trudno byłoby wytłumaczyć podczas kontroli na bramkach. Byłoby to niemożliwe, bardzo trudne i zajęłoby mnóstwo cennego czasu, którego w tak (nomen omen) podbramkowych sytuacjach nie można marnować. Bo jak wytłumaczyć obecność pasty i szczoteczki do zębów? Jak w kilka sekund złożyć solenną obietnicę, że się nie będzie chciało ową pastą rzucić w Alanis?
Tym razem, po raz pierwszy w historii moich wyjazdów, pastę ze szczoteczką miałem i nie zamierzałem dzielić się nią spontanicznie, nawet z Alanis. Na trasach najbardziej ze wszystkiego brakowało mi mycia zębów, zwłaszcza porannego (wieczornego mniej, ponieważ nie kładłem się spać). Mały, ale uciążliwy drobiazg.
Trzeba się było umyć, odświeżyć i ubrać na koncert. Czyli założyć słynną koszulkę, której (również po raz pierwszy w historii) nie miałem na sobie. Nie przyjechałem w niej z Polski, tylko przywiozłem w plecaku. Dlatego też zamiast iść od razu pod halę udałem się do hotelu – w przeciwnym razie musiałbym się przebierać na mrozie. Koszulkę na każdym koncercie muszę mieć i jest to sprawa niepodważalna – dzięki niej Alanis wie, że ja to ja.
Założyłem więc koszulkę, elegancki i pachnący (jak nigdy), na nią koszulę rozpinaną (ale nie taką jak miewałem zazwyczaj, flanelową, która służyć miała głównie ochronie przed zimnem), taką lepszejszą, i na to polar. Sweter zostawiłem – mam niedaleko i nie powinienem zmarznąć. Wyrzuciłem wszystko z plecaka – zabrałem dokumenty, zeszyt z biletami (ten sam, który woziłem na trasy od początku) i mapę Frankfurtu. „Po co mi mapa, przecież droga jest prosta jak drut, nie można zabłądzić” – pomyślałem. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:01, 19 Sty 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:02, 19 Sty 2014 |
|
|
Ale mapę wziąłem, głownie po to, żeby plecak nie był zupełnie pusty. Wszystko było cudownie, dopóki nie założyłem butów. Żeby nie bolało musiałbym wybrać się na koncert w klapkach. Byłem gotowy. Pozostała jeszcze jedna, dość istotna kwestia.
- Przyjechałem do Frankfurtu na koncert Alanis i właśnie się na niego wybieram – oznajmiłem dziewczynie w recepcji – mogę wrócić późno i...
- Nie ma problemu. Hotel jest otwarty dwadzieścia cztery godzina na dobę – przerwała.
Niby tak; podobne informacje znalazłem w internetowym opisie, ale wolałem się upewnić. Żeby się nie okazało, że wrócę późno, zastanę drzwi zamknięte i będę stał do rana.
Plecak prawie pusty, ale z powodu bólu powoli i ostrożnie stawiałem stopy. U wylotu ulicy, tuż obok ronda, natknąłem się na witrynę z napisem „pizza”. Ach, jakie to piękne słowo, zwłaszcza dla człowieka głodnego. Odprowadziłem napis tęsknym spojrzeniem i poszedłem dalej. Nie zobaczyłem Alanis, nie byłem w pierwszym rzędzie z powodu kilku ulotnych chwil przyjemności gdy raczyłem się pizzą? Nigdy w życiu. Zresztą... i tak jest za późno. Czuję to.
Gdzieś w połowie koszmarnie długiej i nudnej ulicy znajduje się droga prowadząca do koncertowego miejsca. Skręciłem tam. Ostro pod górę, na wiadukt, później lekko w dół i w prawo. Z mapy nie wynikało, że będzie tak daleko.
Wreszcie jest. Jahrhunderthalle. Długi i niski budynek w odludnym miejscu, otoczony kilkoma rozległymi parkingami w niewielkim, ale klimatycznym parku. Ozdobne ławeczki, klomby z egzotycznymi roślinami i mały staw. Byłem zaskoczony; spodziewałem się czegoś imponującego, o większym rozmachu. Powiedziałbym, że trafiłem w złe miejsce, ale nad głównym wejściem znajdował się duży napis, co mnie wcale nie uspokoiło. Dlatego, że oprócz mnie nie było żywej duszy. Ani śladu fanów, tłumów żądnych widoku boskiej Alanis z jak najbliższej odległości. W pół do trzeciej i nie ma nikogo? Niemożliwe. Prawdopodobnie gdzieś tutaj są; w środku budynku na pewno ustawiła się piękna kolejka. Wprawdzie główny przeszklony front hali wraz z trzema wejściami (zamkniętymi) jest przede mną, ale.... Poszedłem w lewo, wzdłuż budynku i natrafiłem na inne drzwi, otwarte. Wszedłem do środka.
Znalazłem się w obszernej sali, z promieniście rozchodzącymi się korytarzami. W pomieszczeniu było kilkanaście osób, ale skład ciągle się zmieniał; ludzie pojawiali się i znikali spiesząc do swoich spraw, prawie wszyscy elegancko ubrani, w garniturach. Wzdłuż ścian ustawiono stoły, które uginały się od wszelakiej maści jadła. Za każdym z nich stała hostessa, urodziwa i pięknie ubrana. Zapewne mają służyć pomocną dłonią w doborze potraw i nakładaniu tychże. Czy to catering dla koncertowej ekipy? Prawdopodobnie tak, chociaż niekoniecznie. Jahrhunderthalle to nie tylko koncerty; jest tutaj restauracja, bar, kasyno...
Jedyną osobą, która nie pasowała do tej układanki byłem ja. Trzeba się było zbierać póki ktoś grzecznie mnie nie wyprosi. Miałem cichą nadzieję, że natknę się na siedzącą w kąciku i obżerającą się cichaczem Alanis, ale... Obrzuciłem tęsknym wzrokiem stolik z galaretkami, na pożegnanie, i wróciłem do szarej rzeczywistości, gdzie lodowaty wiatr przeganiał zeschłe liście. Pozostało mi czekać, ale nie czekałem zbyt długo.
Po jakichś dwudziestu minutach, z kierunku, z którego sam przybyłem, dotarła pod halę grupka fanów. Mój ulubiony, niezniszczalny Niemiec, stały partner zaciekłych walk i towarzysz w pierwszym rzędzie, jego dwie niezłomne i paskudne towarzyszki, tzw. mała Niemka oraz jeszcze jedna dziewczyna, którą chyba już gdzieś widziałem. Zapewne na którymś z koncertów. Nie padliśmy sobie w ramiona. Cóż, nie jest tajemnicą, że ekipa nie darzy mnie sympatią. Trudno się dziwić; od dziesięciu lat staram się pokrzyżować im szyki, wiele razy z powodzeniem.
Rozeznali sytuację, po czym odeszli spod głównego wejścia, skręcili w lewo i zniknęli za rogiem. Poszli na backstage’a. Ja powinienem tak zrobić i w normalnych warunkach od tego bym zaczął, ale warunki nie były normalne. Zmasakrowane stopy tak mnie bolały, że przejście dodatkowych kilkuset metrów było dla mnie ponad siły. Musiałem oszczędzać nogi; zwłaszcza, że w perspektywie miałem ładnych parę godzin stania. Po kilkunastu minutach ekipa powróciła – widać Alanis nie czekała tam z otwartymi ramionami. W czasie gdy ich nie było usiadłem na pobliskiej ławce i zjadłem połowę batona. Teraz, gdy znowu się pojawili musiałem wstać i warować przy jednej parze drzwi. Co by nikt nie powiedział, że mnie tu nie ma i że pierwsze miejsce mi się nie należy.
Ekipa oddaje się konwersacji. Krótkie zdania, zdawkowe wyrachowane odpowiedzi i długie chwile ciszy. Nie ma dynamiki, ekspresji, serdeczności, ciepła. Tak jest od początku, od momentu gdy ich poznałem. Zupełnie jak roboty.
Wsparłem się o futrynę drzwi, wtuliłem w polar i naciągnąłem czapkę na uszy zajmując przy tym najwygodniejszą pozycję spośród tych niewygodnych, które mogłem wybrać. Wnęka i zadaszenie dawały pewną osłonę przed lodowatym wiatrem. Robiłem wszystko, aby zachować jak najwięcej ciepła. Powoli zapadał zmrok, a czas płynął niemiłosiernie wolno. W pewnej chwili zauważyłem, że mała Niemka przygląda mi się dyskretnie. Niejako konsumpcyjnie. Powtórzyło się to dwa lub trzy razy. Cóż.... wyraźnie się postarzała i zbrzydła, co ma szczególnie negatywny wydźwięk, bowiem nigdy nie była pięknością.
Po jakimś czasie z hali wyszedł portier, na papierosa. Widziałem go jak siedzi, w oszklonej budce, po lewej stronie od wejścia. Facet w średnim wieku, w eleganckim garniturze, z długimi siwymi włosami związanymi w kucyk. Ulubiony Niemiec zamienił z nim kilka słów, których treści mogłem się tylko domyślać. Zdaje się, że pytał o plakaty reklamujące koncert, czy można je kupić. Ja takowych na mieście nie widziałem.
Obecność ekipy jest bardzo ważna, z praktycznego punktu widzenia. Skoro oni tutaj są, i czekają wraz ze mną, to nie ma żadnego innego alternatywnego wejścia. Inni fani muszą czekać właśnie w tym miejscu. ale żadnych innych fanów nie było. Staliśmy tak sami z godzinę, zanim pojawił się ktoś jeszcze. Gdy zebrało się kilkanaście osób, ochrona przyniosła metalowe części barierek. Montowali je i ustawiali, ordynarne zardzewiałe rury na marmurowej posadzce. To mnie zaskoczyło; myślałem, że będą wpuszczać tak normalnie, przez drzwi. Tymczasem od drzwi trzeba było się odsunąć. I zachować czujność, ponieważ w takich chwilach jak ta następuje przetasowane i dotychczasowa kolejność często się odwraca, a sprytni gracze potrafią to wykorzystać. Ostatni mogą stać się pierwszymi.
Zrobiono trzy wejścia; ze względu na znikomą ilość fanów chcących widzieć Alanis za wszelką cenę i niewielką ilość w ogóle zajęcie pierwszego miejsca przy jednym z wejść nie było trudne. Ustawiłem się przy środkowej. Czułem się swobodnie – fakt, że znajduje się w obcym kraju i nie rozumiem co się wokół mnie mówi zupełnie mnie nie obchodził ani nie przeszkadzał. A jednak byłem traktowany jako ktoś gorszy i niemile widziany – mała Niemka częstowała wszystkich ciastkami z papierowej torebki i jedynym spośród fanów którego nie poczęstowała byłem ja – chociaż stałem w kręgu, tuż obok niej. Jedz, jedz, będziesz jeszcze grubsza.
Rozpoczął się kolejny etap uciążliwego oczekiwania, tym trudniejszy, że wystawiony zostałem na wszelkiej maści niekorzystne warunki atmosferyczne przed którymi uciec niepodobna. Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej – starałem się wszelkimi sposobami utrzymać ciepło. Rozgrzewałem się jak tylko mogłem, ruszałem się, podskakiwałem w miejscu, przestępowałem z nogi na nogę. Czekanie przedłużało się niemiłosiernie i mimo rozpaczliwych wysiłków porządnie zmarzłem, zwłaszcza w nogi. Zimowe buty niewiele pomogły. Aż strach pomyśleć co by się stało, gdybym ich nie miał.
W pewnym momencie z hali wyszedł młody wysoki chłopak; ubrany w płaszcz i długi czarny fartuch wyglądał jak ksiądz. Ale księdzem nie był – miał ze sobą stolik na kółkach a na nim szereg butelek z piwem, dwie wody mineralne w plastykowych butelkach i kubki. Chętnym, którzy chcieli napić się napić piwa otwierał butelki i nalewał trunek do kubków, oczywiście za uiszczeniem stosownej opłaty. O dziwo znajdowali się chętni, nieliczni, ale jednak się znajdowali. Jako praktykujący abstynent nie jestem kompetentny w wyrażaniu opinii na takie tematy, ale byłem przekonany, że piwo najlepiej smakuje w upalne dni. Jak smakuje zimne piwo na mrozie?
Za moimi plecami i w kolejkach do dwóch pozostałych bramek ustawiają się fani; dostrzegłem, że jedna z dziewczyn stojących trochę z boku, po lewej stronie, usilnie mi się przygląda. Ma długie ciemne włosy, szerokie biodra i jest bardzo ładna. Co rusz się do mnie uśmiecha.... O co chodzi, czemu zwróciła na mnie uwagę? Może dlatego, że tak śmiesznie podryguję?
Widzę, że za szklanymi drzwiami, w holu, gromadzi się coraz więcej ochrony. To znak, że niebawem zaczną wpuszczać. Kolejki fanów wychodzą poza krąg światła i nikną w mroku, z pewnością mają po kilkadziesiąt metrów. Mimo doskonałej sytuacji wyjściowej nie jestem pewny wygranej. Przede wszystkim nie wiem, gdzie dokładnie znajduje się miejsce koncertu. Przed sobą mam obszerny hol, w nim po prawej stronie szatnię (z której na pewno nikt nie będzie korzystał), miejsce do którego dążę znajduje się po lewej – właśnie tam ustawiają się właściwe służby. Po było wiadomo już wcześniej – właśnie tam, na dachu hali znajduje się niewielka kopuła. Problem w tym, że do różnych sektorów moją prowadzić różne drogi. Tak, jak to było w Olympiahalle, w Monachium. Jeśli pomylę drogę i zamiast pod scenę pobiegnę na trybuny... to będzie tragedia. Zawrócenie i znalezienie właściwej potrwa kilkanaście sekund i o miejscu w pierwszym rzędzie będę mógł zapomnieć. Poza tym... czy będę w stanie biec? Poruszałem stopami w butach, jakby przygotowując się do nagłego sprintu. Nie wygląda to najgorzej.
Przynieśli kosze, więc za chwilę się zacznie. Wyrzuciłem pustą butelkę i... odsunąłem się nieco, tak, że moje miejsce zajął inny z fanów, natomiast ja byłem drugi. Zrobiłem to celowo. W plecaku nie mam prawie nic, kontrola przebiegnie błyskawicznie. Może się zdarzyć, że wpadnę na hol jako pierwszy. Nie mogę być pierwszym, z przyczyn, które wymieniłem. Sąsiednią bramkę okupuje ekipa, mają nieco bliżej do wejścia, niech oni będą pierwsi. Poprowadzą mnie, podążę w ślad za nimi, miejsca w pierwszym rzędzie wystarczy. Przyglądałem się uważnie chłopakowi, który mnie zastąpił. Nie widziałem go nigdy wcześniej, nie znałem go, nie wiedziałem na co go stać. Robił dobrą minę do złej gry, ale czy okaże się wystarczająco szybki i waleczny? Wyglądem przypominał do złudzenia mojego kolegę z pracy, który, mówiąc oględnie, dynamiką nie poraża. Gdyby to był on, zablokowałby bramkę na amen, ale to nie był on, nie był, chłopak jest tylko do niego podobny. Ogarnął mnie strach. Co, jeśli popełniłem błąd...? W ostatniej chwili zmieniłem taktykę i postanowiłem radzić sobie sam.
Wreszcie otworzyli bramki i machina ruszyła! Chłopak, na szczęście, stanął na wysokości zadania. Jestem tuż za nim, błyskawiczna kontrola, dwa ogromne susy i już jestem w holu. Nie zwracam uwagi na nikogo i nikogo nie widzę. Dopadłem do kobiety przy wejściu na salę, jednej z tych, która kontroluje bilety, z pytaniem „którędy?!!”. Pokazuje mi drogę; zapomniałem podać bilet, wracam, kosztuje mnie to bolesne pół sekundy opóźnienia. Wpadam w drzwi, w ułamku sekundy oceniam sytuację i wiem już wszystko. Moje rozterki były niepotrzebne. Jedyna słuszna droga jest prosta i oczywista. Biegnę lekko w dół, tuż za małą Niemką, pokiereszowane nogi radzą sobie całkiem dobrze. mogłem ją wyprzedzić, ale nie zrobiłem tego. Biegnę po parkiecie, drewno jest mocno zniszczone, posypane piaskiem, droga wiedzie lekko w prawo, jest ślisko, nawet bardzo ślisko, czuję to. Balansuję na granicy przyczepności. Gdybym przyspieszył, przeszarżował, mógłbym się przewrócić. Gdy biegnę obraz się kołysze, jest zamazany, nie zwracam na to uwagi, skoncentrowany, owładnięty jednym tylko pragnieniem. Dobiegam do końca i dłońmi łapię się barierek. W pierwszym rzędzie, właśnie tak gdzie chciałm. Udało się, znowu się udało!!
Teraz przychodzi czas na złapanie oddechu, rozglądam się wokół i.... oniemiałem! Jestem niesamowicie, niewiarygodnie wręcz blisko sceny! Tak blisko, że ochroniarz, gdy w pewnym momencie przechodzi fosą, musi przeciskać się bokiem. Jeszcze nigdy, na żadnym z koncertów Alanis w których miałem przyjemność uczestniczyć nie było tak blisko jak teraz. Wyciągam dłoń i moje palce znajdują się jakieś dwadzieścia centymetrów od krawędzi sceny. Gdyby ktoś, na scenie, stanął na wprost mnie i wyciągnął do mnie dłoń, mógłbym bez problemu się z nim przywitać. Gdyby tak Alanis... ale Ona nie robi takich rzeczy. Nigdy się nie zdarzyło. A może dzisiaj będzie ten pierwszy raz, wyjątek? Tyle tylko, że Alanis, sama będąc wyjątkową, nie robi wyjątków...
Rozejrzałem się dokładniej; po prawej stronie niezniszczalna ekipa, natomiast po lewej, tuż obok mnie.... jest ta dziewczyna, która obserwowała mnie pod halą i się do mnie uśmiechała! Nie wiem jak udało jej się zdobyć tak dobre miejsce – stała z boku i nie walczyła – ale.... o najlepsze miejsca zaciekle walczyła ekipa, kilka jeszcze osób i ja. Co nie pozwoliło zapełnić nawet pierwszego rzędu, zwłaszcza, że miejsca pod sceną było nadspodziewanie dużo. Na tyle dużo, że pierwszy rząd pozostał nieobsadzony jeszcze kilkadziesiąt sekund po moim przybyciu, natomiast miejsce w drugim i trzecim (bardzo przecież dobrym) rzędzie można było zająć jeszcze kilka minut po otwarciu bramek! Dawniej tak nie bywało, nawet w czasach, które pamiętam. A co musiało się wyrabiać w czasach największej popularności malutkiej?
Rozejrzałem się po sali – na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kameralnej i przytulnej. Podłoga wykładana parkietem (w przeważającej większości startym do gołego drewna), ściany drewnem a sufit... stanowił dziwaczną konstrukcję – coś jakby kasetony, układane w kilku asymetrycznych warstwach. Jak plastry miodu. Generalnie sala łudząco podobna do tej z centrum kongresowego w Pradze, z tym, że wyraźnie mniejsza. Sektor pod sceną zajmował jakieś trzydzieści metrów (póki co ustawiło się jakieś pięć czy sześć rzędów fanów – ci z dalszych miejsc posiadali na parkiecie – wiem jak od długiego czekania na stojąco potrafią boleć plecy), natomiast dalszą część zajmowały trybuny. Dwa poziomy trybun, oddzielone większym przejściem (właśnie tam, pośrodku, znajdowało się stanowisko realizatora dźwięku) na razie świeciły pustkami.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem znajomego „księdza” z obwoźnym kramem. Zawsze chwaliłem organizację niemieckich koncertów i chwalił będę, ponieważ na to zasługują, ale jest tylko jedna rzecz, która mi się nie podoba. Nachalność w oferowaniu konsumpcji wszelakiej, robienie z koncertów pikniku z wyżerką dla całych rodzin. Jak to jest w Polsce, czy u nas bywa podobnie? Pytam, ponieważ na żadnym polskim koncercie nigdy nie byłem, szczególnie zaś na polskim koncercie Alanis.
Na scenie trwają zwyczajowe przygotowania do koncertu, a ja chłonę wszystko z zapartym tchem i wielkim entuzjazmem graniczącym z euforią. Ta bliskość jest oszałamiająca, widać doskonale każdy szczegół, jak nigdy dotąd. Jest ciepło, przytulnie, odmarzły mi stopy, czekanie wcale mnie nie nuży, mogę tak czekać w nieskończoność. Koncert na pewno będzie świetny, wyjątkowy jak nigdy dotąd chociażby ze względu na ową bliskość. Gdy pojawi się Alanis będą dziać się rzeczy wielkie. Kiedyś musi się pojawić.
Czekanie umilam sobie obserwowaniem otoczenia, a zwłaszcza mojej uroczej sąsiadki, na którą co rusz dyskretnie zerkam. Rzeczywiście jest ładna, jak na Niemkę bardzo ładna, oprócz brązowych włosów ma jeszcze piękne zielonkawe oczy i taki wyraz twarzy.. jakby się cały czas lekko uśmiechała. Więc nie uśmiechała się do mnie, ona po prostu tak ma. Szkoda... bo już myślałem, że jestem jakiś wyjątkowy. Do tego pięknie pachnęła...
Czego nie można powiedzieć o tobie..
Zapach, który bardzo mi odpowiadał, delikatny, zmysłowy i bardzo działający na wyobraźnię. Nie spieszcie się z tym koncertem, dobrze?
Starałem się „zaczepić” ją wzrokiem, po to, żeby sprokurować rozmowę. Mogłoby być ciekawie, a i czas biegłby szybciej. Dziewczyna nie dała się sprowokować, niestety, chociaż kilka razy wydawało się, że wpadnie w zastawione sidła. Echh....
Ekipa po lewej wprawdzie małomówna, ale ręce ma zajęte. Korzystają z nowoczesnego elektronicznego sprzętu, którego jako laik w tej dziedzinie nie będę nawet próbował identyfikować. Podejrzałem co nieco – jakieś fejsbuki czy inne banialuki. Połączyli się, napisali coś, sprawdzili, wyłączyli i schowali. Na dwie, trzy, pięć minut, po czym procedura się powtarza. I tak na okrągło. Ja rozumiem, sprawdzić coś dwa trzy razy, ale dwadzieścia trzy razy..? Co takiego mogło się zmienić w tak krótkim czasie?
Wreszcie, całkiem niezauważenie i bardzo punktualnie (dziesięć po ósmej), rozpoczął się koncert. Tym razem, wyjątkowo, bez zbytnich fajerwerków i specjalnego budowania napięcia przed. Może dlatego, że na scenie wcale nie pojawiła się Alanis. Zjawił się.... hhmmm.... przez ładnych parę chwil nie bardzo wiedziałem kim jest ten facet, rozpoznałem go dopiero po jakimś czasie. Dla mnie był to szok, bowiem zupełnie się go nie spodziewałem. Oczywiście wiedziałem, że otwierał koncerty Alanis podczas amerykańskiej trasy, ale nie miałem pojęcia, że przyjedzie do europy. Przyjechał, niestety... Oto człowiek, który mi ją ukradł. A wieczór miał być taki piękny... echh....
Śpiewał... w końcu stanął w pobliżu krańca sceny, z jedną nogą wysuniętą do przodu. Widziałem go doskonale, każdy szczegół. Ubrany całkiem zwyczajnie, pospolicie nawet, bez gwiazdorzenia, na szyi zawieszony jakiś breloczek, ale to akurat pasuje do muzyki tego rodzaju. Widziałem obrączkę na palcu, jak iskrzą się jej krawędzie, mały ale jakże szczególny kawałek szlachetnego metalu, który Ona sama założyła....
Pochylił się i spojrzał mi w oczy. Śpiewał i patrzył mi w oczy, upływały sekundy, kilkanaście, kilkadziesiąt, a on ciągle patrzył mi w oczy, dzieli nas pół metra, minęła połowa piosenki, a on ciągle patrzy mi w oczy, bardzo intensywnie, nie odwraca wzroku ani na moment!! Ki diabeł..? zupełnie jakby... wiedział kim jestem. Dopiero teraz jestem w szoku. Dziwnie się czuję. Facet patrzy mi w oczy, a ja... uśmiecham się do niego.
Do wroga się uśmiechasz..?! Jakże to tak..
Wiem. Wiem, że powinienem go zignorować. Ale nie byłem w stanie. Przepraszam. Może mam za miękkie serce.
Koleś ma małe i chytre oczka. Zupełnie jak wiewiórka.
Wreszcie „odczepił się” ode mnie, ale w trakcie koncertu patrzył w oczy w podobny sposób jeszcze ze dwa lub trzy razy, innym fanom, chociaż wydaje mi się, że nie tak długo i tak intensywnie jak mnie. Już po zakończeniu trasy czytałem o tym na forum; opinie i wrażenia innych fanów których spotkało to samo były podobne do moich. Czuli się dziwnie i nieswojo.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, na scenie pojawia się Alanis!! W zasadzie powinienem był się tego spodziewać; przecież na amerykańskiej trasie pojawiała się na scenie w trakcie jego koncertu i wykonywała z nim jeden utwór, ale zupełnie się tego nie spodziewałem. Od razu moja uwaga skupiła się tylko na Niej. Przeszła wzdłuż sceny i stanęła po prawej. Ubrana w czarne spodnie i buty jednakowoż czarnego koloru, te same, które miała na trasie sprzed kilku miesięcy i luźną, długą, błękitną koszulę. Byłem zachwycony, właśnie ze względu na ten ostatni element. Istnieje kilkanaście „oficjalnych” zdjęć z trasy „Jagged Little Pill”, które do dziś są przedmiotem handlu na światowych aukcjach, służą jako nośnik autografów lub powiększane, sprzedawane są w postaci plakatów. Jedno ze zdjęć przedstawia Alanis właśnie w takiej koszuli! Wygląda w niej ślicznie, i ślicznie wygląda w tej chwili, gdy na Nią patrzę. Koncert będzie świetny, skoro wystąpi tak ubrana. Co do tego nie miałem wątpliwości.
Pojawiła się na zaledwie kilka chwil, coś tam dośpiewała i sobie poszła, cmokając uprzednio mężusia w policzek, bardziej dla zasady niż z poczucia wewnętrznego przymusu. Chyba tylko po to, żeby mnie zdenerwować. Echhhh....
Niebawem po tym przykrym incydencie koncert się zakończył i koleś sobie poszedł, wzruszając przy tym śmiesznie ramionami i wyciągając słuchawki odsłuchów. Wraz z pomocnikiem, który miksował płyty i wspomagał go wokalnie.
Jeśli mam być szczery, to koncert nawet mi się podobał. Widać było, że się starał i nawet nieźle mu to wychodziło. Pozostali fani wykazali się umiarkowanym raczej entuzjazmem; najaktywniejsza jak zwykle była ekipa, ale bez szału.
Nastąpiła przerwa konieczna na przemeblowanie, po czym na scenie pojawił się zespół Stereolove. Tym razem zaskoczenia nie było, odpowiednia dekoracja z nazwą zespołu wisiała za sceną już od początku. Zespół sobowtórów, bowiem każdy z jego członków był do kogoś łudząco podobny. Gitarzysta podobny do głównego bohatera serialu komediowego „Drew Carey show” (popularnego jakieś dwadzieścia lat temu), basista do młodego Dariusza Dziekanowskiego, klawiszowiec (i okazyjnie saksofonista) do Bogdana Łyszkiewicza (zmarłego tragicznie lidera zespołu „Chłopcy z Placu Broni”), wokalista do pewnego aktora grającego w popularnym rodzimym serialu (nie wiem niestety jak się ów aktor nazywa), natomiast perkusista miał wygląd typowego Greka.
Podczas jednego z utworów co jakiś czas podrzucał jedną z pałeczek, w jednej dłoni, i zgrabnie ją łapał. Czekałem aż mu upadnie, ale się nie doczekałem.
Nigdy wcześniej o nich nie słyszałem, ale jak się okazało, muzyka była świetna. Melodyjny rock, trochę ostry, rytmiczny, w sam raz do klaskania, co też uskutecznialiśmy z wielką ochotą. Wokalista w przerwach między utworami mówił coś do nas, ale nie mam pojęcia co, ponieważ mówił po niemiecku (bowiem zespół bym niemiecki), chociaż śpiewał po angielsku. Fani się śmiali, więc śmiałem się wraz z nimi, robiąc dobrą minę do złej gry. Podobało mi się, nawet bardzo i z tego co widziałem nie tylko mnie. Koncert trwał może z pół godziny, ale jak dla mnie mógł trwać znacznie dłużej – w ogóle się nie nudziłem. Wokalista od czasu do czasu stawał blisko mnie, doskonale widoczny... Nie żebym tej bliskości pragnął, ale... już niebawem pojawi się Alanis, jeśli stanie właśnie w tym miejscu to.. chyba oszaleję.
Skończyli i zebrali zasłużoną porcję braw. Ktoś może powiedzieć, że w zasadzie nie zaprezentowali niczego odkrywczego, czegoś, co nie znalibyśmy z repertuaru setek innych zespołów, z których na dodatek większość zrobiła to lepiej, że utwory są monotonne i bardzo do siebie podobne, że są także inne powody, żeby się nimi tak bardzo nie ekscytować, ale mnie się bardzo podobało. Był to zdecydowanie najlepszy support jaki dane mi było oglądać przed koncertem głównej gwiazdy wieczoru, na którą oczekuję z przyspieszonym biciem serca.
Nastąpiła kolejna, ostatnia już przerwa. Techniczni w liczbie znacznie większej niż na jakiejkolwiek wcześniejszej trasie rzucili się do zmiany scenografii. Zabierali sprzęt supportu; jeden z nich podszedł do krawędzi sceny, w dłoni miał butelki z wodą mineralną, którą miał używać zespół, ale nie używał. Trafiły one w ręce fanów, w tym i moje. Woda mineralna, nie gazowana. Napiłem się, ale tylko trochę, żeby kłopotów nie było. Czekanie przedłużało się, ale nie narzekałem, miałem bowiem miłe towarzystwo. Wreszcie, trzydzieści minut po dwudziestej drugiej, po zwyczajowym w tym momencie podgrzewaniu atmosfery, które tak bardzo lubię, rozpoczął się koncert Alanis.
Nie miałem pojęcia czego mogę się spodziewać. Kilka dni wcześniej odbył się koncert w Monachium, ale na trasę wyruszyłem dzień po nim, więc na forum znalazłem jedynie kilka zdawkowych komentarzy, które niewiele mówiły. Z uwagi na fakt wydania płyty mogłem przypuszczać, że Alanis zagrał więcej nowych utworów. Co nie było dobrą wiadomością.
Zaczęło się „standardowo”, od pierwszej części..
I Remain
Czyli dokładnie tak, jak podczas letniej trasy. Póki co Alanis śpiewa zza kulis (a może to tylko głos puszczany z taśmy – co w obliczu faktu, że i tak Jej nie ma pozostaje bez znaczenia), więc obserwuję jak na scenie instaluje się zespół. Układ taki jak zawsze, czyli Jason na wprost mnie, wszyscy ubrani na czarno. Wybiegli ochoczo – Cedric zbliżył się do krańca sceny i podał rękę „ulubionemu” Niemcowi! Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałem. Wstęp ma taki fajny, trochę orientalny posmak, miły dla ucha. Nie dzieje się jeszcze nic szczególnego, ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki...
Woman Down
Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na gwiazdę wieczoru. Pojawia się, i od razu sprawiła mi ogromny zawód, tym pojawieniem. Spodnie miała te same, czarne i pseudoskórzane, buty miała te same, czarne, ze srebrnymi klamerkami, kowbojki, ale zamiast bajecznej błękitnej koszuli w której widziałem Ją przed dwoma godzinami ma na sobie szarą koszulkę, z czarnymi wstawkami z błyszczącego materiału na ramionach i pod pachami. Przebrała się, niestety. W dodatku wygląda tak, jakby koszulka była na Nią za duża. Echhh....
Śpiewa i chodzi po scenie w rytm muzyki, wielkimi krokami krótkich nóżek, do przodu i w tył, bez odwracania się. Podczas spokojniejszych fragmentów przystaje w rogach sceny i patrzy gdzieś w dal. Już to widziałem, coś ze dwa razy i póki co wielkich emocji nie ma. Bo emocje są – w końcu Ona tu jest, tak blisko. Specyfika tej piosenki i ruch sceniczny podczas tej piosenki jest taki, że póki co nie ma szans na to żeby mnie zauważyła. Spokojnie, to dopiero początek. Ona mnie nie widzi, ale ja widzę ją. Po chwili krótkiej przerwy Alanis sięga po harmonijkę i zaczyna grać wstęp do...
All I Really Want
Co od razu wzbudza, jak najbardziej zasłużony, entuzjazm fanów. Ruch sceniczny łudząco podobny do tego sprzed kilku chwil, Alanis dużo chodzi, dużo śpiewa, odwiedza najdalsze kąty sali i w przerwach gra na harmonijce. Prosty rytm w sumie, który jednakże tak bardzo lubimy. Pochyla się przy tym nisko, zamiatając włosami podłogę. W trakcie grania (i chodzenia) co rusz robi taki jeden szybszy krok, dostawny. Wygląda to uroczo, tak, że oszaleć można. Ze szczęścia.
W trakcie „Woman Down” Alanis była bardzo skoncentrowana – właściwie można ją zrozumieć – nowa piosenki i w ogóle. Natomiast podczas „All”, odgrywanego setki razy, a nawet tysiące, może pozwolić sobie na więcej luzu. Co rusz podnosi dłoń, robi dziwaczne gesty, strzela palcami. No i bardziej zwraca uwagę na fanów. W trakcie jednego z przemarszów, gdy przechodzi blisko krańca sceny, z lewej na prawą... zahacza mnie wzrokiem. Nic wielkiego się nie stało, jeszcze, ale to obiecujący początek. Już wie, że jestem. I że czekam. Na więcej.
Alanis, po chwili przerwy, zagaduje do publiczności. Zwyczajowe „jak się macie” i „jacyście piękni”. Po raz pierwszy tego wieczoru staje przy mikrofonie, a zespół intonuje...
You Learn
Alanis drepcze w miejscu, przebiera nóżkami i śpiewa. Generalnie to (wcześniejsze) śpiewanie odbiera już od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni. To są lżejsze, złagodzone wersje, już bez tego ognia i zadziorności co kiedyś. Przykre, ale pani za mikrofonem ma niemal dwadzieścia lat więcej niż wtedy, gdy śpiewała to po raz pierwszy. Czas, niestety, robi swoje. W „you learn” partia wokalna jest bardziej zbliżona do pierwowzoru niż we wcześniejszym „All”. Jest w porządku, ale człowiekowi żal tych wszystkich koncertów na których nie był. A powinien. Działy się cuda, a mnie przy nich nie było...
Generalnie koncert, jak do tej pory, mnie rozczarowuje. Jest o wiele gorzej niż się zapowiadało, że będzie. Mam na myśli „widoczność”. Niby tak niesamowicie blisko, wydawało się, że Alanis będzie tuż, tuż... ale coś tu nie gra. Faktycznie, jest bardzo blisko, aż za blisko. Zaburzone są proporcje pomiędzy odległością do sceny a jej wysokością. W porównaniu do wysokości sceny (około jednego metra) jestem za blisko. Wiadomo – jestem tak blisko jak to możliwe, przecież się nie odsunę. Patrząc na to z perspektywy tego co się dzieje i co jeszcze się wydarzyło, nie byłoby to pomysłem złym.
Gdy wokalista Stereolove stał przy krańcu sceny, troszkę na lewo ode mnie, widziałem go doskonale. Problem w tym, że na identyczną pozę w wykonaniu Alanis liczyć nie mogłem, o czym, jako stały bywalec Jej koncertów powinienem wiedzieć (i wiedziałem). Ona albo chodzi po scenie, albo przystaje na chwilę w najdalszych jej krańcach, albo stoi przy mikrofonie, jak teraz. I jeśli będzie chciała to zwróci się na prawo (czyli swoje lewo), żeby na mnie popatrzeć. Nie chciała, ale mam jej tego za złe. Jeszcze nie.
Ale do tego doszło, na chwilę przed tym gdy miała rozpocząć.... zapomniała tekstu. Wzrok, który spoczął na monitorze na którym wyświetla się teks był aż nadto wymowny. Starość proszę pani, oto zbliża się starość...
Tymczasem po chwili przerwy Alanis dostaje gitarę, a zespół zaczyna grać, na początku cichutko, z każdą chwilą dźwięk potężnieje i przeradza się w...
Guardian
Nie wiem skąd ekipa wiedziała co będzie się wyprawiać,...
Może stąd, że w Monachium była identyczna setlista...
ale zanim rozpoczął się utwór, wdrożyli intensywne i gorączkowe przygotowania. Rozdali między sobą balony (chyba komuś jeszcze też dali – w każdym razie nie dali mnie, nad czym... mimo wszystko trochę ubolewałem), takie ciemnozielone i szybko je nadmuchali. Machali nimi rytmicznie, zwłaszcza podczas refrenów. Pomysł ciekawy, dobrze, że w ogóle ktoś co robi, stała się o jakąś „wizualną oprawę” podczas koncertów. Chwała im za to, bo gdyby nie oni...
Zespół rozpoczyna „z wykopem”, widać od razu, że lubią to grać. Podnosi się umiarkowana wrzawa. Klaszczemy rytmicznie aż do chwili, gdy Alanis staje przy mikrofonie i zaczyna śpiewać. Robi to świetnie, ma bardzo melodyjny głos i nienaganną dykcję. Przez pierwszych kilka chwil walczy o uwolnienie tandetnych naszyjników (tych samych, które miała w Berlinie i Wiedniu, niestety), które zaplątały się jakoś w pasek od gitary. Najpierw robi to „po omacku”, jednocześnie śpiewając, ale nie dała rady, zerknęła i wyzwoliła te wątpliwej jakości ozdoby.
Po refrenie Alanis odchodzi od mikrofonu i zatacza wielkie koło w prawo; powraca wędrując wzdłuż krawędzi, tak, że przez chwilę znajduje się bardzo blisko mnie. Wygląda... przepięknie, co dostrzegłem już od pierwszych minut koncertu. Jakoś tak świeżo, młodo.. Włosy ma rozjaśniane, mniej więcej od połowy, co akurat niespecjalnie mi się podoba.
Zagrali to lepiej, lepiej niż w Berlinie czy Wiedniu. W ogóle koncert jest lepszy, a to dlatego, że w niewielkiej sali panuje kameralna atmosfera. Jest przytulnie i ciepło (w sensie dosłownym też).
Po chwili przerwy Alanis zmienia gitarę na akustyczną, a zespół rozpoczyna delikatny wstęp do...
Flinch
Zdawałem sobie sprawę, że z racji wprowadzania nowych piosenek będą musieli z czegoś zrezygnować, ale na szczęście ostał się „Flinch”. Uwielbiam ten kawałek, uwielbiam patrzeć jak Alanis go śpiewa, uwielbiam patrzeć na Alanis, tak w ogóle i (tak w ogóle) Alanis też uwielbiam. Więc patrzę jak stoi i śpiewa, tak z przejęciem, wpatrzona gdzieś w dal. Wiadomo, że o żadnym kontakcie wzrokowym mowy nie ma, gdyby nawet stała zwrócona w moim kierunku, a wcale tak nie jest. Generalnie od początku koncertu stała tak może ze dwa razy, przez kilka chwil, co zadaje kłam wysuniętej przeze mnie teorii, jakoby Alanis częściej (gdy jest przy mikrofonie) stała zwrócona „na prawo” (patrząc z mojej perspektywy), czyli tam gdzie zazwyczaj się znajduję. Teraz stoi z prawą nogą wysuniętą do przodu, wspiera gitarę na prawym udzie (ach, szczęśliwa ta gitara...) stąd jakoby naturalną pozycją jest zwrócenie się na lewo. Nie mam o to pretensji, powiedzmy, że nie mam...
Piosenka jest bardzo klimatyczna i z lekka psychodeliczna, mogłaby tak trwać godzinami. Na wprost mam Jasona, dostrzegłem, że stoi przed nim jakiś dziwny przedmiot. Niewielka miska z wypolerowanej stali, na podstawce, wznosząca się na metalowym pręcie do wysokości kolan. Wygląda jak.... popielniczka, ale Jason chyba palił nie będzie, zwłaszcza w trakcie koncertu. Zwróciłem baczną uwagę i rozwiązanie zagadki przyszło niebawem. Niecodzienny przedmiot okazał się... pojemnikiem na kostki do gry.
Alanis zmienia gitarę na elektryczną, po to, żeby nam zaserwować pierwszy tego wieczoru utwór z nowej płyty, czyli...
Receive
Znowu wsparła gitarę na udzie wysuniętej do przodu prawej nogi i niby, dla wygody, unika odwrócenia się w prawo. Piosenka jest rytmiczna, melodyjna, monotonna i doskonale nudna. Ot, w sam raz aby posłuchać i zapomnieć, bo pamiętać nie ma czego. Może w przypadku innych artystów takie coś by przeszło, ale nie w przypadku Alanis. Od Niej oczekujemy czegoś na miarę „Jagged Little Pill”, czegoś wielkiego, ponieważ kiedyś dała się poznać z wielkiej strony i już zawsze będziemy Ją do tego co wtedy stworzyła, porównywać. A że nie tworzy już rzeczy wielkich...
Czasami lubię sobie posłuchać... nie wielkich artystów, ale zwyczajnych ludzi, którzy grają i śpiewają covery. Tiffany Alvord, Megan Nicole, Nicole Cross, Connor Zwetsch, Kelly Rosenthal, Alex Got, Kurt Schneider, Boyce Avenue, Meytal Cohen i wiele, wiele innych. Świetne, w pełni profesjonalne wykonania., wskazujące na (co najmniej w kilku przypadkach) spory talent. Jednakże nikt nie nazywa ich artystami, w takim znaczeniu, jak tych, którzy zawodowo występują na scenie. Niektórzy z nich, na fali sporej (i zasłużonej) popularności prezentują również własne kompozycje. Zaskakująco słabe kompozycje. Wynika z tego, że nawet doskonałe naśladownictwo i odgrywanie cudzych utworów nie czyni artystów z odtwórców tegoż. Żeby zaistnieć w świecie trzeba dać coś od siebie.
Oczywiście „Receive” nie jest aż tak zły jak wynika z moich utyskiwań, niemniej jednak od Artystki, która stworzyła kupę wielkich hitów można oczekiwać czegoś więcej. Gdyby ktoś z wymienionych przeze mnie osób stworzył coś na miarę „Receive”.... ale porównywanie Alanis do w pełni profesjonalnych amatorów jest cokolwiek śmieszne i niepoważne.
Warto podkreślić, że Alanis, grając go, wygląda świetnie co ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza dla mnie, ponieważ wrażenia wizualne są równie ważne jak muzyka. Jeśli nie ważniejsze. Na pewno ważniejsze.
Po chwili przerwy na picie i usunięcie statywu ze sceny (przez technicznego, gdy Alanis wyciąga z niego mikrofon) nadchodzi...
Right Trough You
Nie spodziewałem się, że będzie. Jest to miła, bardzo miła niespodzianka, ponieważ ja go uwielbiam. Kompozycja jest genialna w swojej prostocie, treściwa i taka akuratna. Nie brakuje tam niczego, ani nic co tam jest, nie jest zbędne.
Alanis urządza sobie wielkie spacery, maszeruje w najdalsze kąty sceny, wielkimi krokami, pochyla się przy tym, włosy się rozsypują.... Wspaniały widok dla moich spragnionych oczu, które gorączkowo ją śledzą, niemal przez cały czas. W pewnym momencie przekłada mikrofon do lewej dłoni (mikrofon trzyma w prawej, zupełnie jakby była... leworęczna) a prawą macha do tyłu, jakby kogoś odpędzała lub robiła sobie miejsce, chociaż z tyłu nikogo nie ma. Śpiewa przy tym wybornie, równie dobrze jak za dawnych lat, chociaż już bez tej drapieżności. Widziałem „Right” na żywo kilka razy, ale każdy kolejny to wielka uczta dla zmysłów. Jest cudownie, bo Ona jest taka cudowna.
Dwie tylko rzeczy zakłócają sielską atmosferę – z niewiadomych powodów czas biegnie zdecydowanie za szybko, a Ona nie zwraca na mnie uwagi. Powodów tego drugiego również nie znam – przecież byłem grzeczny, prawda?
W pewnym momencie, gdy stoi blisko mnie, koszulka jest luźna.... mam okazję podziwiać dobrze wyeksponowaną i kształtną pierś Alanis. Hmmmm.... W zasadzie nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ponieważ koncert jest dla mnie przeżyciem czysto duchowym, ale tym razem... jakoś samo wyszło.
Nie jest tak, że Alanis w ogóle na mnie nie działa – Ona jest kobietą, a ja zauważam to, a jakże. Byłoby tragedią, gdyby było inaczej.
W obliczu faktu, że nigdy się nie spotkacie, jest to bez znaczenia.
Nigdy nic nie wiadomo.
Ze stu różnych rzeczy, które chciałbym z Nią zrobić ta byłaby ostatnią. Fantazjować mogę o innych, daleko bardziej atrakcyjniejszych, o których nie wiem nic i nic wiedzieć nie muszę. Jej należy się przede wszystkim podziw i szacunek. Ze stu snów z Jej udziałem (na pewno było więcej niż setka) tylko dwa miały jakieś tam zabarwienie erotyczne. W zasadzie nie ma o czym mówić.
Alanis dostaje gitarę, a zespół intonuje...
So Pure
Czyli kolejny z utworów, które bardzo, bardzo lubię. Jeden z tych ponadczasowych. Bardzo dobrze, że z niego nie zrezygnowała. Kolejny utwór w którym inwencją wykazała się ekipa. Z tego co pamiętam zawsze podczas „So pure” robili coś nietypowego. Tym razem sypią papierowe konfetti, na tyle obficie, że drobne papierki docierają aż do Alanis. Myślę, że się zainspirowali jednym z włoskich koncertów letniej odsłony trasy, gdzie fani sypali konfetti w trakcie „thank you” zaś samej artystce bardzo się to spodobało. Wysypali co mieli wysypać, teraz skaczą jak szaleni, a Alanis się śmieje. Śpiewa i się śmieje, gdybym tego nie widział, to słychać. Słychać, że śpiew podszyty jest śmiechem. Ciekawe co Ją tak rozbawiło? Podobne rzeczy się nie zdarzają, nikt już nie skacze i się nie bawi? Chwała ekipie, że jeszcze potrafi w ten sposób, bo ja już nie potrafię. A kiedyś, na początku, potrafiłem dotrzymać im kroku. Teraz... wiem, że powinienem tak samo, ale... nie mogę. Nie czuję takiej wewnętrznej potrzeby ani przymusu. Nie chcę niczego udawać, nie potrafiłbym. Ale po zakończeniu „So pure”, trwającego przecież tak krótko, oklaskuje Ją szczerze i z całych sił. Po kilku chwilach przeznaczonych na picie z początkowego chaosu wyłania się...
Ironic
Podnosi się wielka owacja. Jak dla mnie to bezwzględnie największy przebój jaki Alanis udało się kiedykolwiek stworzyć. I zawsze będę się buntował, że umieszcza go ostatnio w środku setlisty. Przecież to wymarzony kawałek na bis.
O fenomenie Alanis napisano i powiedziano już wiele. Spotkałem się z opinią, że Alanis idealnie trafiła w swoje czasy, że ani wcześniej ani później nie odniosłaby tak gigantycznego sukcesu. To prawda, ale gdyby rozpoczęła karierę... powiedzmy dzisiaj.... czy odniosłaby sukces? Jestem przekonany, że tak.
Po pierwsze – Alanis ma wielce oryginalny głos, który, prędzej czy później, musiałby zwrócić czyjąś uwagę z racji tego, że nikt inny na świecie takiego nie ma. Po drugie – piosenki. Przez tyle lat wiele się nasłuchałem rozmaitych artystów; każdy jest inny, ma styl, swój własny. Kompozycje Alanis, zwłaszcza z debiutanckiego albumu musiały być szokiem, ponieważ czegoś takiego wtedy jeszcze świat nie widział. To było inne niż wszystko dotąd, zupełnie nowa jakość. Prostota tych utworów jest przerażająco skuteczna. Jednocześnie żadna nuta nie jest zbędna oraz żadnej nie brakuje. Dają radę nawet teraz, w czasach zalewu darmowej muzyki.
Alanis chodzi po scenie, od jednego końca do drugiego, wyciąga mikrofon w naszą stronę, a drugą rękę ma schowaną za plecami, przez co ta z mikrofonem wydaje się dłuższa. Pozwala nam śpiewać, głównie zwrotki, co my skwapliwie wykorzystujemy. Sama zaś śpiewa refreny. Gdy zbliża się fragment „o mężu” byłem czujny. Wiedziałem, że zdarzy się coś nietypowego. Faktycznie – Cedric zdjął marynarkę, zarzucił ją na ramiona Juliana, objął go od tyłu i pocałował. Wywołało to kilkunastosekundową owację; nawet Alanis przerwała na chwilę pozwalając abyśmy ochłonęli. Wszystko co dobre nie chce trwać wiecznie, niestety... Alanis zaś po malutkiej przerwie staje przy mikrofonie i rozpoczyna...
Havoc
Który bardzo lubię. Jedyny utwór z nowej płyty, który przesłuchałem kilka razy bez widocznego zewnętrznego przymusu. Lubię takie kawałki, bo po prostu strasznie romantyczny i uczuciowy ze mnie facet. Na przestrzeni lat, płyt i tras koncertowych było podobnych kawałków co najmniej kilka. „That particular time, Underneath, This Grunge, Simply Together”. Wszystkie były dla mnie niezwykłym przeżyciem, na żywo, i wszystkie uwielbiam.
Alanis zaczyna śpiewać, tylko z delikatnym akompaniamentem klawiszy. Zapada kompletna cisza, przerwana kilkoma spontanicznymi okrzykami, na początku. Zamieramy zasłuchani i oczarowani. Alanis śpiewa pięknie, cudownie, prawie tak pięknie jak za dawnych lat, chociaż już tak pięknie nie wygląda. Zaplata ręce i śpiewa, ma niezwykle melodyjny głos i nienaganną dykcję. Zwrócona na ledwo, ani razu nie zmieniła pozycji, co oznacza, że nie ma nawet cienia nadziei żeby na mnie popatrzyła. Cóż, gdyby nawet zwrócona była na prawo i tak nic z tego – za bardzo przeżywa, ze wzrokiem utkwionym gdzieś na horyzoncie. Ciekawe... o czym wtedy myśli..?
Gdy skończyła i skłoniła się nisko, otrzymała solidną porcję gorących braw. Nie mogło być inaczej.
Były to miłe początki jeszcze lepszego, ponieważ już po chwili dostała akustyczną gitarę i rozpoczęła...
Head Over Feet
Stoi przy mikrofonie, z gitarą akustyczną, w skórzanych spodniach i z długimi włosami – oto kwintesencja alanisowości. Takie nagrania zawsze przyjemnie się ogląda, a co dopiero na żywo...
Grają wersję mocno zbliżoną do oryginału, tylko znacznie wolniejszą i spokojniejszą. Alanis przebiera nóżkami, podobnie jak w trakcie „You Learn”, co jest takie urocze. Śpiewa, gra (czy też udaje że gra) na gitarze i przygrywa na harmonijce (którą, gdy na niej nie gra, wkłada do uchwytu znajdującego się w statywie mikrofonu), co też uwielbiam. Generalnie to chyba mój ulubiony kawałek z debiutu, obok „Hand in my pocket”.
Co najważniejsze, Alanis nie trzyma się już tak kurczowo lewej strony, ale często zwraca się ku prawej, czyli tak gdzie można mnie znaleźć. Chyba od czasu do czasu zerka na mnie... a może nie. Gra na gitarze, zerka na gryf sprawdzając akordy, a mnie się wydaje, że patrzy na mnie. Echhh...
I wtedy to się stało...
Alanis spojrzała na mnie. Teraz nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Niby nic nowego; przytrafia mi się to na każdym koncercie. Spojrzała... i patrzy nadal, nie może przestać. Gra, śpiewa i ciągle na mnie patrzy, nie spuszczając ze mnie wzroku ani na chwilę!! To coś niesamowitego, wiadomo jakie Ona ma oczy. Mądre i tak głębokie jakby człowiek patrzył do studni bez dnia. Chyba się zakochałem, ponownie. Tym razem w oczach Alanis.
Po chwili zrozumiałem w czym rzecz. Oto zbliża się chwila, podczas której Alanis wyciągnie mikrofon ze statywu i skieruje do nas abyśmy dośpiewali „I’m aware now”. W Arenie skierowała go w moją stronę. A teraz patrzy na mnie tak usilnie... ponieważ to pamięta!! Ona wie, że ja to pamiętam (nie mógłbym zapomnieć przecież), Ona wie, że teraz oczekuję tego samego, Ona wie, że ja wiem, że Ona to wie. Widzę to wszystko w Jej oczach!! Powoli wyciąga mikrofon, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku (jak Jej się to udało, bez patrzenia, to nie wiem), już wiem, co się za chwilę stanie, czekam na to niecierpliwie, a Ona.... kieruje mikrofon w stronę ekipy!! Zmieniła decyzję, w ostatniej chwili... chyba tylko po to, żeby mi zrobić na złość. Ładnie to tak?
Odszukałem nagranie tego utworu (dobrze, że ktoś na youtube wrzucił), przyjrzałem się dokładnie tej scenie. Z nagraniami bywa różnie – nieraz chciałem obejrzeć jeszcze raz wspaniałe momenty jakie były moim udziałem, i często nagranie nie oddawało nawet części tego co się wydarzyło naprawdę. Tym razem było inaczej. Przyjrzałem się dokładnie... nagranie nie jest idealne, ale.... Alanis patrzyła na mnie, bez przerwy CAŁE DWANAŚCIE SEKUND!! Ktoś, kto był na Jej koncercie lub chociaż obejrzał taki gdzieś, wie, że Ona nie zachowuje się w ten sposób. Nie mizdrzy się do fanów, ani o względu nie zabiega. Więc to co się wydarzyło, to kosmos. Nie do przebicia.
Tak..? A Dusseldorf..?
Cicho!!
Nie wiem czemu to robi, nie wiem czemu akurat ja, i nie chcę wiedzieć (kłamię – właśnie że chcę, bardzo chcę), ale chcę żeby to działo się nadal. Bardzo chcę. Właśnie dla takich chwil jak ta jechałem dwadzieścia godzin, znosiłem dzielnie wybryki cudzych bachorów, maszerowałem przez pół miasta, nie jadłem cały dzień, stałem w zimnie przez wiele godzin... Gdyby to się nie stało, co się stało, gdybym nie liczył na takie właśnie chwile, gdybym chociaż raz mnie zawiodła, gdybym doświadczył zwyczajnego koncertu, chociaż jednego, już dawno zakończyłbym karierę. A tak nie mogę. Nie mogę Jej zawieść.
Nie zrozumie tego ten, kto nie patrzył w oczy kobiecie, którą kocha ponad wszystko i przedkłada ponad wszystkie inne. Dla mnie takie spojrzenie to jak dotknięcie nieba...
Po zakończeniu „Head” otrzymała solidną porcję jak najbardziej zasłużonych braw. Po krótkiej przerwie w Jej ręce trafiła gitara elektryczna, a zespół zaintonował....
Lens
Czyli kolejny utwór z nowej płyty. Nic nadzwyczajnego, niestety. W zasadzie utwór może się podobać – jest taki skoczny, lekki i taneczny. I podobałby się, nawet mnie, gdyby nie to, że wykonuje go Alanis. Artystka znana z dzieł wielkich i dokonań ambitnych, od której oczekuję zawsze czegoś wielkiego, nie tylko zwyczajnych piosenek jakich pełno wokół.
Śpiewa nadal bardzo dobrze, lekko, bez wysiłku. Czas obszedł się z Nią nader łaskawie. Wspiera gitarę na prawym udzie (gra tylko w refrenach), z prawą nogą wysuniętą do przodu, zwrócona cały czas na prawo, nie zmienia pozycji ani na sekundę. W tym układzie rzecz jasna nie patrzy na mnie, nie zwraca uwagi na nikogo. Dla mnie to już bez znaczenia – swoje dostałem i mogę zaliczyć koncert do bardzo udanych. Płynnie i bez przerwy przechodzi do trzeciej części..
I Remain
W zasadzie bliźniaczo podobna do pierwszej, z tą wszakże różnicą, że Alanis obecna jest na scenie. Część trzecia (tak jest opisana na setliście), lecz gdzie podziała się część druga? Nie jestem zwolennikiem dzielenia na część czegokolwiek w wykonaniu Alanis; przeważnie średnio się to udawało. Nie inaczej jest tym razem. Takowe dzielenie jest natomiast sprytnym zabiegiem mającym na celu sztuczne powiększenie ilości utworów na setliście. Jest bowiem tak, że z upływem lat Alanis wydaje nowe płyty, ilość przebojów się zwiększa, natomiast koncerty się nie wydłużają. Nadal trwają półtorej godziny, tak jak dwadzieścia lat temu. wtedy było to zrozumiałe, ale teraz? Ciekawe dlaczego tak jest. Nie wytrzymałaby kondycyjnie?
Tymczasem po chwili przerwy na picie rozpoczyna się...
Uninvited
Jeden z największych przebojów, którego, zdaje się, widziałem i słyszałem na każdym koncercie. Wykonywany był różnie, lepiej lub gorzej, ale za każdym razem robił wrażenie, mniejsze lub większe, bowiem jest to utwór z gatunku tych, których nie da się wykonać tak, żeby było całkiem źle. Tym razem jest... tak średnio. Alanis śpiewa ładnie, jak zwykle zresztą, ładnie też składa i załamuje rączki. A w przerwach między zwrotkami biega po scenie (nie po całej, ale na pewnym fragmencie przed perkusją) i macha włosami, jak za dawnych lat. Widać, że bardzo się stara. Ale najlepsze jest dopiero na koniec. Gdy tekst się kończy, a zespół wciąż jeszcze gra (wtedy zazwyczaj Alanis zbiega ze sceny, gdy „Uninvited” grany jest jako ostatni – jednak nie tym razem), Alanis rzuca się w wir szalonego tańca. Mało tego – pochyla głowę i wykonuje nią koliste ruchy, tak, że włosy zataczają wielkie koła (ma to, zdaje się, naukową nazwę, zna ją każdy metalowiec, ale ja metalowcem nie jestem więc się wypowiadał nie będę). Wygląda to obłędnie (zwłaszcza, że rozgrywa się dokładnie na wprost mnie), nigdy nie widziałem żeby Alanis robiła coś takiego, zwłaszcza na żywo. Widać, że bardzo się stara. Innym fanom się też podoba, reagują spontanicznie i żywiołowo. Cóż, zasłużyła.
Po chwili zespół intonuje...
You Oughta Know
Zanim zaczyna śpiewać stoi na skraju sceny, przez kilka sekund, dokładnie na wprost mnie. Gapię się na Nią, zachłannie, ale nie mam łatwo bowiem jest niemal zupełnie ciemno i wszystko co widzę, to plecy. I to niezbyt wyraźnie. Gdyby się tak odwróciła, zapalono światła... oszalałbym. Ale się nie odwróciła, nawet nie miała takiego zamiaru. A wariatem i tak jestem.
„You oughta know” nigdy nie było moim faworytem, nawet w czasach największej świetności, gdy wykonywane było z niebywałym zaangażowaniem. Głównie chodzi o treść owej pieśni, z którą nigdy się nie identyfikowałem. Niemniej jednak doceniam kunszt i kompozycję wielkiego przeboju jakim się stała.
Alanis chodzi to tu to tam, raz jest dalej to znowu bliżej, a to nie sprzyja obserwowaniu Jej. W zasadzie powinienem mieć dość, koncert trwa od dłuższego już czasu i napatrzyłem się do woli, ale... na Nią mógłbym patrzeć do rana, bez śladu zmęczenia. A rano obudzić się przy Jej boku... Ech, marzenia...
Gdy w trakcie tych długich wycieczek zdarza się, że przechodzi obok mnie. gdy odchyliły się Jej włosy, zauważyłem, że na plecach, po włosami właśnie, na koszulce, ma plamę potu. Wielką jak dłoń. Znaczy się, że się nie oszczędza.
Gdy po raz kolejny dostaje gitarę, a zespół rozpoczyna..
Numb
Wiem, że zbliża się koniec. Całkiem udanego koncertu (muzycznie), nie obfitującego w szczególne i powalające na kolana wydarzenia, poza tym jednym, szczególnym momentem. Gdyby nie on, pomyślałbym, że o mnie zapomniała. A tak...
Skoncentrowana, śpiewa, ale się nie wydziera – widać, że jest zmęczona. Po godzinie grania ma do tego prawo. W przerwach między refrenami rzuca się w wir grania, czyli chaotycznego machania łapką i rzucania się po scenie – nawet od czasu do czasu zawitała w moje rejony. Utwór wielką kompozycją nie jest, dlatego przyjmuje go spokojnie. Powiedziałbym, że mi się nudzi, ale nie można się nudzić, gdy Alanis jest blisko. A nawet gdyby tak było w istocie, to nie wypada o tym mówić.
Na koniec kładzie gitarę na scenie, macha do nas radośnie, rozsyła buziaki i w podskokach znika za kulisami. Ciekawe co robi w tym czasie, gdy Jej nie ma? Odpoczywa, wyciera się, idzie do toalety? Jest sama, bo zespół wciąż gra. Jeszcze przez dobrych kilka minut (może trochę przesadziłem, ale ponad minutę na pewno), na koniec Julian wycina solówkę, stojąc na skraju sceny, z nogą opartą na jednym z odsłuchów. Jest blisko, bardzo blisko – nie jestem zwolennikiem wirtuozerskich popisów gitarowych, ale przyjemnie się na to patrzy, gdy widać dokładnie jak to robi. Po tym zespół schodzi ze sceny.
Pojawia się mnóstwo technicznych, ubranych w bordowe koszulki, znacznie więcej niż zazwyczaj. Gruntownie przemeblowują scenę, przynoszą niewielką perkusję, stawiają barowy stołek, stolik z wodą... Czyżby zanosiło się na set akustyczny..? Jeśli tak, to... zawsze o tym marzyłem!
Wybiega zespół, z Alanis jako ostatnią. Tym razem nie kazała na siebie czekać ani chwili dłużej.
Siada na stołku i od razu zakłada nogę za nogę, prawą, i to tak „na poziomo”. Jest świetnie porozciągana. Rozpoczyna się...
Not The Doctor
Cóż, nie jest to szczyt moich marzeń; tak się składa, że z genialnego debiutu akurat ten utwór podoba mi się najmniej. Jednak teraz to mało ważne, nawet wygląd Alanis schodzi na dalszy plan. Ekscytuję się tym, co słyszę.
Nie mówiłem o tym wcześniej, ale dźwięk jest znakomity, zdecydowanie najlepszy ze wszystkich koncertów na których byłem. No, może poza Alte Oper (również we Frankfurcie), ale tak siedziałem daleko, bardzo daleko. Natomiast tutaj jestem blisko, bardzo blisko, a gdy się jest tak blisko, to stoi się przed linią głośników i dźwięk jest kiepski, bardzo kiepski. Przeważnie bywało tak, że słychać bas i perkusję, a wokalu prawie wcale. Nieraz widziałem jak Alanis śpiewa, jak otwiera usta, ale nie słyszałem nic. Tutaj rekordowej bliskości towarzyszy rekordowej jakości dźwięk. Nie wiem jak to możliwe, ale tak właśnie jest.
O ile w wersji elektrycznej głos Alanis bywał trochę zagłuszany przez grających muzyków, o tyle w wersji akustycznej, gdy zespół gra zdecydowanie ciszej... Po raz pierwszy słyszę wyraźnie każde słowo, nareszcie wiem, o czym Ona śpiewa. Jestem zachwycony, upajam się tym!
Grają trochę wolniejszą wersję (klawiszowiec na harmonii), Alanis też śpiewa odrobinę wolniej, klepie palcami po nóżce, podnosi do góry rękę pokazując w sufit i cały czas rusza stopą. Część utworu śpiewa zwrócona w moim kierunku, nie mówię, że patrzy na mnie, ale jest zwrócona, więc to niewykluczone.
Utwór się kończy, Alanis otrzymuje solidną porcję braw, w przerwie sięga po butelkę z piciem. Jakoś tak się zagapiłem na sekundę czy dwie (czytaj – nie patrzyłem na Nią), a gdy spojrzałem twarz miała zasłoniętą włosami, spod którym wyzierało tylko jedno oko. I to jedno oko, prawe, patrzyło dokładnie na mnie. takie uważne spojrzenie, zarazem poważne. Alanis mnie obserwowała, gdy ja na Nią nie patrzyłem. Hmmm... Bardzo jestem ciekaw co sobie pomyślała, ale tego nie dowiem się nigdy...
Następny w kolejności jest...
So Unsexy
Cóż, generalnie mam pecha z doborem tych utworów do akustycznego seta. Niby jest cudownie (bo jest), że grają akustycznie, ale.. „So unsexy” nigdy do moich faworytów nie należał, chociaż to utwór z całkiem dobrych jeszcze czasów. Solidny – gdyby ukazał się teraz byłby murowanym kandydatem na przebój. Wtedy też poradził sobie całkiem nieźle, chociaż były lepsze. Skoro już rozmarzyliśmy się, to popuśćmy wodze fantazji. „That I would be good” (dziesięć lat już jeżdżę w trasy, ale nigdy go nie widziałem na żywo – chociaż to mój ulubiony kawałek malutkiej. Kilka razy już niewiele brakowało), „Front Row” (w wersji elektrycznej jest świetny, ale w akustycznej miażdży), „Fear of Bliss” (bardzo rzadko wykonywany na żywo, akustycznie chyba nigdy), „Still” (rzecz ma się podobnie jak z „Fear of bliss”). Dobrze, już wystarczy. Cieszmy się z tego co mamy. A mamy przecież wiele, gdyż Alanis blisko. O krok. Od szczęścia.
Śpiewa wciąż świetnie (chociaż wolniej niż zazwyczaj, a że zespól gra normalnie to momentami się nie wyrabia), wygląda bardzo dobrze, zespół gra nie najgorzej. Mam jedno z najlepszych miejsc w całej hali, widzę to wszystko doskonale. Na pewno jest jeszcze wiele osób, które zamieniłyby się ze mną bez słowa protestu aby posłuchać tych kiepskich, według mnie, utworów, na żywo. Wierzę, że są jeszcze tacy (w Polsce), dla których jest to największe marzenie, lub chociaż jedno z większych. Może nigdy go nie spełnią. Natomiast fakty są takie, że ja to robię, a oni nie. Czy nie jestem szczęściarzem...?
Jestem, zwłaszcza, że sytuacja się powtarza. Gdy po zakończeniu utworu zapada ciemność, gdy następuje ogólne zamieszanie, gdy ma chwilę wolnego czasu, znowu pojedyncze oko badawczo mi się przygląda, przez chwilę...
Po chwili przerwy wielki szczęściarz i wybraniec losu będzie miał okazję wysłuchać...
Hand in my pocket
Akustyczną wersję już znamy, z akustycznej wersji debiutu. Wykonanie jest nostalgiczno-dołująco-identyczne. Zawsze działało mi na nerwy i zawsze będę protestował. Dlatego, że to jedna z nielicznych piosenek Alanis o wydźwięku zdecydowanie pozytywnym i nie powinno robić się z tego smutasów. Muszę Jej to kiedyś powiedzieć.
Alanis siedzi i śpiewa, uśmiechnięta i w pełni wyluzowana. Co jakiś czas kieruje mikrofon w naszą stronę, pozwala nam dośpiewać „yeah” i „babie” co czynimy z wielką ochotą i niekłamanym zapałem. Piosenka toczy się wolno, leniwie, sporą jej część malutka wykonuje będąc zwróconą w moim kierunku. Czy spogląda na mnie? Być może, chociaż ewidentnych spojrzeń które by na mnie spoczęły nie odnotowałem.
A na koniec macha do nas radośnie, wysyła serduszka, dziękuje i zbiega w podskokach za kulisy. Czyżby koniec...? To bardzo możliwe, niestety.
Jednak nie – pojawiają się techniczni, zabierają akustyczny sprzęt i przywracają scenie pierwotny wygląd. W niedługim czasie zjawia się zespół, z Alanis na końcu. Intonują...
Thank You
Zaczyna śpiewać. Na początku między frazami jest dużo miejsca, zapada wtedy względna cisza, wykorzystywana przez fanów na pojedyncze gwizdy i zachęcające pokrzykiwania. Natomiast w trakcie pierwszego refrenu uaktywnia się ekipa. Znowu sypią się drobne konfetti, w pewnej chwili „mój” Niemiec... strzela z rury. Nie wiem jak się owo urządzenie naukowo nazywa; w każdym razie wylatuje z tego takie kolorowe coś. Grube i jaskrawe coś, przypominające do złudzenia tłuste robaki lub chrupki kukurydziane. Wystrzał jest tak silny, że kawałki bez problemu docierają do sceny, a jeden z nich ląduje na włosach Alanis! Długo się tam nie utrzymał, sama zaś zainteresowana nie wydaje się tym faktem zaniepokojona.
Śpiewa i rytmicznie się kołysze. Ach, jakie Ona ma piękne włosy. I jakie gęste..
Podczas drugiej zwrotki zwraca się moją stronę. Najpierw łączy palce obu dłoni w taki sposób, jakby pokazywała, że wszystko jest ok., następnie klaszcze, jakby komuś biła brawo, a potem... Patrzy na mnie. Jedno, trwające tyle co mrugnięcie oka spojrzenie, które przeszywa mnie na wylot. Spojrzenie tak niezwykle mądre i dojrzałe, że sprawia wrażenie istoty, która wie wszystko. Jakby była z innej planety. Uderzenie prosto w oczy. Niezwykłe, niezapomniane uczucie, jakiego nie dostąpiłem w relacji z żadną inną kobietą.
Nic dziwnego. Żadna inna kobieta nie jest taka jak Ona.
Rytmicznie klaszczemy, Alanis dziękuje (również po niemiecku), zapewnia o miłości, robi gest „ode mnie – do was”, robi dziubki ekipie i w podskokach znika ze sceny. To już koniec, ale emocje jeszcze się nie skończyły. Czas na setlisty, tudzież inne pamiątki. Jestem tak blisko, w tak doskonałej sytuacji wyjściowej, że niemożliwym jest, aby odszedł z niczym.
Muzycy rozdają setlisty, czekam spokojnie, ponieważ w moim kierunku zbliża się Cedric. Ma w dłoni setlistę oraz kostkę do gry. Chwila prawdy i... wciska mi w dłoń kostkę, a setlistę daje komuś innemu! Cholera, nie tak miało być!
Kostka jest jasnoniebieska i mocno zużyta, z ledwo widocznym logiem.
Muzycy znikają za kulisami, zapalają się światła, fani opuszczają salę. Zawsze w takich chwilach pozostaje ogromny niedosyt, choćby koncert był najlepszy na świecie. Żal i ogromna pustka – na szczęście w zanadrzu mam jeszcze dwa. Opuszczam salę tuż za domniemaną Mariną83 – nieprzypadkowo. Ach, ten tyłeczek..
Na zewnątrz jest ciemno, zimno, nieprzyjemnie i obco. Rozejrzałem się wokół; fanów nie było prawie wcale, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Fakt, wyszedłem jako jeden z ostatnich.
Myślałem żeby wybrać się na backstege’a, ale... pokiereszowane nogi trzeba było oszczędzać; poza tym nie wybierał się nikt. To przeważyło. Ruszyłem w drogę powrotną.
Wokół mnie pełno samochodów, wyjeżdżających jednocześnie z wszystkich parkingów otaczających halę i zmierzających, zdaje się, w tym samym kierunku co ja. Trzeba być ostrożnym. Idę drogą w dół, stopy bolą nieco mniej...czy droga nie powinna już skręcać? Idę dalej, nabieram coraz to większych podejrzeń, a droga skręcać nie zamierza. W końcu zrozumiałem, że to niewłaściwy kierunek. Postanowiłem wrócić pod halę, zacząć wszystko jeszcze raz i obrać ten właściwy. Zawróciłem, jednak pod halę nie udało mi się wrócić! Zabłądziłem, zabłądziłem na amen! Ciemne noc i te cholerne samochody, które oślepiały mnie reflektorami. Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji zawróciłem znowu. Postanowiłem iść tą drogą, aż do końca. To znaczy.. do najbliższego skrzyżowania, gdzie, mam nadzieję, będą tabliczki z nazwami ulic. Tam obiorę właściwy kierunek.
Przeszedłem jeszcze kilkaset metrów, drogą okoloną gęstymi krzakami, niemal w całkowitej ciemności. Doprowadziła mnie do niewielkiego skrzyżowania, które... tak, znam tą okolicę, poznaję. Byłem tutaj, kilkanaście godzin wcześniej. Właśnie od tego miejsca zaczynała się ta okrutnie nudna ulica, wzdłuż muru okalającego nieznaną fabrykę. Stanąłem pod latarnią, która dawała najwięcej światła i wyciągnąłem mapę.
Pierwszy raz zginąłem po koncercie w Stuttgarcie, ten jest drugi. Różnica była taka, że wtedy totalnie się zagubiłem; nie wiedziałem gdzie jestem i jedynym środkiem ratunku była mapa. Odczytanie nazwy ulicy, znalezienie jej na mapie i zlokalizowanie miejsca w którym się znajduję. Okazało się to zadaniem niewykonalnym, ze względu na to, że uliczna lampa dawała zbyt mało światła, a literki na mapie są mikroskopijne. Wtedy uratowały mnie naziemne kolejki metra i dołączone do nich mapki z zaznaczoną bieżącą lokalizacją. Teraz takowych nie było, ale teraz wiedziałem gdzie jestem, nie musiałem szukać na mapie. Wystarczyło obrócić mapę tak, żeby obrać właściwy kierunek.
Gdy próbowałem odcyfrować maleńkie literki, przez skrzyżowanie przy którym stałem wolno przejechał radiowóz. Cóż, liczyłem, że się zatrzyma. Byłem pewien, że się zatrzyma. Przecież widzieli, że na skrzyżowaniu stoi jakiś koleś i walczy z mapą. O pierwszej w nocy. Zgubił się i trzeba mu pomóc. Cóż za sprzyjający zbieg okoliczności! Zapytam o drogę, wskażą mi właściwy kierunek.. a może... podwiozą mnie pod hotel. To niedaleko, raptem kilka kilometrów. Skoro patrolują miasto to jest im obojętne gdzie pojadą. Niemcy to gościnny kraj, pełen serdecznych i pomocnych ludzi.
Radiowóz przejechał nie zatrzymując się wcale.
Przeszedłem pod wiaduktem i odnalazłem jakże upragniony mur. Tam, pod halą, znalazłem się z niewłaściwej strony, poruszałem się niewłaściwą ulicą, prostopadłą do tej którą powinienem wybrać i zamiast przybliżać się do hotelu to się oddalałem. Stałem teraz u szczytu Hoechster Farben Strabe; jeszcze trzy kilometry i będę w „domu”. Ruszyłem więc.
Byłem wściekły, głównie na siebie. Że zginąłem w tak głupi sposób. Do tego stopnia, że nie przeszkadzał mi ani ból, ani zimno i lodowaty wiatr. Ani fakt, że o tej porze, w odludnej okolicy może być niebezpiecznie. Lazłem, a ból nasilał się z każdą minutą. Na wiadukcie, gdzie ulica skręcała w lewo bardzo przeszkadzał, a za rondem stał się wręcz nie do zniesienia. Wybierałem ostrożnie drogę; każdy kamień i nierówność chodnika potęgowały dolegliwości. Dotarłem do hotelu wyczerpany, zziębnięty i potwornie zmęczony. Druga w nocy, za późno na kąpiel. Ale... głowę trzeba umyć. Po całym dniu w czapce włosy mam koszmarne. Zrobiłem to „na szybko”, w umywalce. Zadanie o tyle trudne, że wylewkę baterii umocowano bardzo nisko, nie dało się głowy wsadzić. Ale jakoś się udało. Poczekałem jeszcze aż wyschną (niedługo, bo nie są gęste), napiłem się wody z kranu i poszedłem spać. O wpół do trzeciej.
Spałem kiepsko, między innymi dlatego, że każde dotknięcie delikatnej pościeli, każdy ruch, sprawiał ból. Obudziłem się rano i... coś było nie tak. Byłem nienaturalnie rozpalony – nie, to nie gorączka. Odruchowo sprawdziłem puls – ponad sto uderzeń na minutę! Utrata elektrolitów spowodowana wyczerpaniem organizmu. Mogłem się tego spodziewać. Trzeba iść na śniadanie, pokój miałem ze śniadaniem. Założyłem buty; okazało się, że ledwo mogę chodzić. Może później, gdy rozgrzeją się mięśnie będzie lepiej.
Na śniadaniu, w mrocznej i mocno pustawej sali pojawiłem się około dziewiątej, nie jadłem więc dwadzieścia cztery godziny ustanawiając nowy rekord na trasie. Jeśli ktoś życzy sobie szybko i skutecznie schudnąć to zapraszam na trasę ze mną, w pogoni za Alanis. Najlepiej dwu, trzytygodniową. Skuteczność gwarantowana.
Śniadanie jest całkiem niezłe, ale ja nie jestem głodny! Po długim okresie niejedzenia organizm się przyzwyczaja i głód mija. Zacząłem jeść i jakoś poszło. Chleb, masło, wędlina, ser, kawa, soki, ciasto.. Wszystko co znalazłem i nie wzbudzało podejrzeń. Niestety, pojemność żołądka jest ograniczona i nie da się najeść za zapas.
Wróciłem do pokoju. Mogłem tutaj zostać aż do dwunastej, miałem więc sporo czasu na odpoczynek i podratowanie stóp. Po chwili odkryłem, że szafka obok telewizora kryje w swym wnętrzu lodówkę, wyposażoną w przydatny asortyment. Batony i przekąski o podejrzanej strukturze nie są mi potrzebne, mam swoje, natomiast butelki z wodą mineralną, fantą, soki... Otwierałem i wchłaniałem jedną po drugiej, w sam raz po śniadaniu, na dobre trawienie. Nie zważając na konsekwencje, ponieważ...
Konsumpcja zawartości lodówki nie była wliczona w cenę hotelu ani darmowa. Na trop ukrytego skarbu naprowadziła mnie kartka leżąca na szafce, która okazała się uproszczonym rachunkiem, na firmowym blankiecie, w formie listy jej zawartości. Wystarczyło zaznaczyć to co się zjadło lub wypiło, zliczyć należność i podsumować. Co też uczyniłem.
Ani przez moment nie przyszło mi do głowy żeby tego nie zrobić. Po pierwsze – ceny owych produktów były rynkowe, zwyczajnie, niewygórowane. To nie Hilton. Po drugie zaś – zapłacenie tych kilkunastu euro nie uczyniło ze mnie nędzarza.
Gdy więc, w pół do dwunastej, zjawiłem się w recepcji, wraz z kartą otwierającą drzwi przedstawiłem również wypełniony rachunek. Należność uiściłem gotówką. Co by się stało gdybym tego nie zrobił, zostawiając na szafce jako dowód popełnionej zbrodni szereg pustych butelek? Może nic, a może... mają numer mojej karty kredytowej i zostałbym obciążony. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:04, 19 Sty 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:05, 19 Sty 2014 |
|
|
Tak czy owak – przyczyniłem się, w maleńkim stopniu, do zmiany opinii jaka o moich rodakach pokutuje za granicą. Zasłużonej, wypracowanej przez dekady. Niech wiedzą, że czasy się zmieniły i nie każdy Polak to złodziej, brudas, śmierdziel...
Akurat tej opinii nie zmieniłeś..
cwaniaczek, kombinator, awanturnik i wysokiej klasy specjalista w chlaniu wódy tudzież innych, uwłaczającej ludzkiej godności trunków.
Wyszedłem na zewnątrz; pogoda niemal identyczna jak wczoraj. Zimno, sucho i ciężkie, nisko wiszące chmury z których w każdej chwili może zacząć padać. Czekała mnie trudna droga powrotna, tym trudniejsza, że do przejścia na obolałych nogach. Na szczęście po wczorajszych perypetiach nie byłem przeziębiony. Wracałem do centrum.
Będąc jeszcze w Polsce ustaliłem pewną taktykę. Następny koncert mam pojutrze, więc kolejny dzień zostanę we Frankfurcie. Szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ już wtedy wiedziałem, że z drogą powrotną może być problem. W dniu koncertu, rano, pojadę pociągiem do Hamburga. Wystarczyło więc znaleźć się w pobliżu dworca, gdzie czekał na mnie kolejny hotel.
Ruszyłem; przez pewien czas wyglądało to całkiem nieźle. Poruszałem się bardzo wolno ostrożnie wybierając miejsce gdzie postawię każdy krok. Bolało, ale można iść. W takim, spacerowym tempie będę wracał bardzo długo, ale czasu miałem pod dostatkiem. Drogę ponurych myśli przebyłem w pięćdziesiąt minut starannie kontrolując czas i tempo. Problem zaczął się w chwili, gdy dotarłem do wiaduktu i skrzyżowania, na którym stałem ostatniej nocy szukając właściwego kierunku. Tam gładki asfalt zastąpił popękany i nierówny chodnik, a droga wiodła naprzemiennie, to w górę to w dół. To sprawiło, że ból znacznie się nasilił. Zacisnąłem zęby i wlokłem się dalej, coraz wolniej. Teraz każdy most, wiadukt stawał się okazją do postoju i sprawdzenia pozycji na mapie. Nie dlatego, że to konieczne, droga była prosta jak strzała, nie sposób zabłądzić, zwłaszcza w dzień. Każdy postój pozwalał chwilę odpocząć. Pamiętałem, że gdzieś tutaj, po prawej stronie, jest McDonalds. Tam, zmierzałem, na posiłek i odpoczynek. Wreszcie jest.
Dziewczyna która mnie obsługiwała miała długie ciemne włosy, świetnie mówiła po angielsku i była bardzo ładna. Rozmawialiśmy trochę; o ile wyjawienie jej celu i historii obu wizyt we Frankfurcie było od biedy do przyjęcia, to dalsze przechwalanie się alanisowymi podbojami było głupie i niepotrzebne. Coś czuję, że zamiast urosnąć, wyszedłem na kretyna.
Bardzo głodny nie byłem, ale standardowy zestaw składający się z dwóch cheesburgerów, frytek i coli, z pewnymi oporami udało się zmieścić. Obok mnie siedziała spora, wielopokoleniowa rodzina, obserwowałem z niesmakiem jak dzieci rozgrzebują jedzenie i babrają się w kechupie (fakt posiadania dzieci jest dla mnie tak niezrozumiały i abstrakcyjny, że aż nieludzki), pogapiłem się trochę w telewizor z wyciszonym dźwiękiem, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Mógłbym tak siedzieć do wieczora, ale to niczego nie załatwi. Poza tym wieczór zjawi się szybciej niż myślę. Sam do mnie przyjdzie, wcale niezapraszany.
Do przejścia pozostało jakieś trzy kilometry, ale w żaden sposób nie mogłem iść. Ból był straszny; najbardziej dokuczał odcisk na prawej stopie, ten pod piętą. Żeby ją odciążyć próbowałem stawać tylko na palcach, po jakimś czasie zesztywniały a następnie rozbolały mnie mięśnie w nodze, takie, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. Wlokłem się, kulałem i przeklinałem to miasto. A obok mnie, nie spiesząc się przejeżdżał tramwaj zmierzając w tym kierunku co ja. Zrozumiałem wtedy, że upieranie się przy swoim za wszelką cenę nie było mądrym pomysłem. Trzeba było szukać innego rozwiązania. Za późno..
Teraz już każde skrzyżowanie wykorzystałem do fikcyjnego studiowania mapy. Wreszcie, kosztem ogromnego wysiłku, po niemal pięciu godzinach, dotarłem do centrum. Bliskość celu spowodowała, że wstąpiły we mnie nowe siły. Pozostało mi tylko znaleźć właściwą ulicę i hotel.
Tym razem nie miałem problemów (w centrum Frankfurtu jest mnóstwo hoteli), mogłem więc przy wyborze kierować się bardziej racjonalnymi przesłankami. Bliskość kolejowego dworca (aby daleko nie chodzić) i cena były decydujące. Wybrałem hotel Leonardo. Jednoosobowy pokój kosztował czterdzieści cztery euro, czyli niewiele ponad sto osiemdziesiąt złotych. Jak na ścisłe centrum takiego miasta jak Frankfurt cena jest bardziej niż przystępna (trzeba wziąć pod uwagę, że wybrałem pokój w promocyjnej cenie, z siedemdziesięcioprocentową zniżką, bez możliwości bezpłatnego anulowania rezerwacji), tym razem bez śniadania. O śniadanie zadbam sobie sam. Zjem coś na dworcu, będzie taniej.
Znalazłem Munchener Strasse, ale wybranego hotelu nie było. Przeszedłem jeszcze raz, tym razem sprawdzając uważniej. Znalazłem kilkanaście innych hoteli, ale tego nie. Dotarłem na Willy Brand platz na końcu ulicy, tam usiadłem na ławce i wyciągnąłem zeszyt z rezerwacjami hoteli. Nie, strachu nie było – hotel na pewno gdzieś tutaj jest; muszę sprawdzić pod jakim numerem się mieści. Numer pięćdziesiąt dziewięć, czyli będę musiał przemierzyć tą ulicę po raz trzeci. Echh...
Znalazłem. Dokładnie na początku ulicy. Nigdy bym go nie znalazł, ponieważ neon z nazwą umieszczony był z boku, widoczny od strony kolejowego dworca. Hotel mieści się dokładnie na wprost placu dworcowego, wystarczy przejść ulicę. Wszedłem do środka.
Hotel był stary i zaniedbany; w recepcji powitał mnie czarnoskóry młody mężczyzna, elegancki i bardzo przystojny. W mgnieniu oka załatwił wszystkie formalności i, podobnie jak dzień wcześniej, udzielił mi informacji gdzie znajduje się winda. Z tym, że teraz było to konieczne – musiałem iść korytarzem, przejść przez drzwi, za którymi znajdował się następny korytarz, długi i mroczny. Na końcu, w głębi budynku, znalazłem windę. Leciwej konstrukcji, ale zaryzykowałem. Nie miałem wyboru.
Pokój już na zdjęciu nie wyglądał dobrze, a w rzeczywistości okazał się znacznie gorszy. Malutki, w dodatku bardzo wydłużony, miał może ze dwa metry szerokości, niewielkie okno pokazujące mroczny i pesymistyczny krajobraz, solidnie zniszczony, domagał się kapitalnego remontu. Łóżko wąskie i niewygodne. Cóż, nie spodziewałem się luksusów na miarę Hiltona, ale nie aż takiej speluny. Mógłbym to przeboleć, wszak nie jestem człowiekiem wymagającym, jednak był pewien problem, który skutecznie uprzykrzył mi pobyt. W pokoju było zimno, przenikliwie zimno. Próbowałem coś z tym zrobić – znalazłem klimatyzację, ale wszelkie próby jej ustawienia spełzły na niczym – dmuchało powietrzem jeszcze chłodniejszym niż to w pokoju! Ostatecznie dałem za wygraną. W takich warunkach o wzięciu prysznica nie było mowy. Gdybym wszedł rozgrzany, po kąpieli, do tak zimnego pomieszczenia, jak nic bym się przeziębił.
Położyłem się na łóżku, w poprzek; na wprost mnie, na ścianie, wisiał telewizor (musiał wisieć, ponieważ nie było wystarczająco dużo miejsca aby go położyć), włączyłem, i.... nie ma obrazu! Jest dźwięk, ale nie ma obrazu. Cudownie, po prostu pięknie. Oglądanie w takich warunkach nie ma sensu, zwłaszcza, gdy nie rozumie się co mówią. Pogrzebałem w ustawieniach i po kilkunastu minutach walki z oporną materią odniosłem zwycięstwo.
Obejrzałem stopy – pęcherze nie powiększyły się, ani na szczęście nie pękły. Innych widocznych obrażeń nie stwierdziłem. Dopiero po powrocie do domu okazało się, że paznokieć dużego palca prawej nogi został dosłownie zmiażdżony. Leczenie (naturalnymi metodami, czyli nie robiłem nic licząc, że organizm sobie poradzi, a paznokieć sam się zregeneruje) i powrót do pełnej sprawności zajęło jedenaście miesięcy!
Resztę wieczoru spędziłem oglądając telewizję, z nogami w górze (znalazłem niewielki, obity skórą stołek, który się do tego idealnie nadawał), po niedługim czasie poczułem głód. W normalnych warunkach poszedłbym na miasto poszukać czegoś do jedzenia, ale warunki nie były normalne. Postanowiłem oszczędzać nogi i wypoczywać, kosztem pustego żołądka. Coś za coś.
Z zalewu głupawych programów wyłowiłem podsumowanie ostatniej kolejki bundesligi, któregoś tam Harrego Portera (niestety z niemieckim dubbingiem, więc niewiele skorzystałem) oraz, najciekawszy, występ pewnego komika. Facet jest trochę starszy, ma na sobie zwykłe dżinsy i znoszony podkoszulek, szopę kręconych włosów i okulary o niebieskich szkłach. Występował w ogromnej hali, szczelnie wypełnionej publicznością, nie robił nic nadzwyczajnego, łaził po scenie i gadał. A ludzie pękali ze śmiechu. Nie wiem o czym mówił, ale z kilkunastu słów które zrozumiałem i z kontekstu reszty wywnioskowałem, iż żarty były rasistowskie i seksistowskie. Wiem ktoś co to za facet..?
Położyłem się spać; myślałem, że to koniec wrażeń na dzisiaj, ale myliłem się, niestety. Miałem uciążliwe sąsiedztwo, już wcześniej tłukli się, łazili po korytarzu, trzaskali drzwiami i gadali. Po angielsku, z brytyjskim akcentem i chyba po włosku. To było wcześniej, a teraz... Jakiś facet ćwiczył głos! Rozśpiewywał. Nie jestem żadnym znawcą, ale chyba tak się to nazywa. W tle metronon wystukiwał pracowicie rytm puk-puk-puk-puk, a facet śpiewał la-la-la-la-la, za każdym razem coraz to wyżej, potem to samo robił z mruczeniem. Chyba w ten sposób ćwiczą artyści operowi, rozśpiewują się przed koncertem. Ale człowieku, będziesz miał za chwilę występ? Jest w pół dwunastej, ja chcę spać, a jutro nie będę się wylegiwał do południa! Cholerny świr.
Swoją drogą... ciekawe jak robi to Alanis? Czy rozśpiewuje się przed koncertami w podobny sposób? No... tego mógłbym słuchać godzinami... Z moich obserwacji wynika, że nic nie robi. Często zjawia się w ostatniej chwili i po prostu wychodzi na koncert. Jest tak cholernie dobra. Po prostu.
Byłem naprawdę wkurzony, do tego stopnia, że postanowiłem udać się do recepcji, ze skargą. Ale wszystko ucichło, tuż po tym jak powziąłem ten zamiar. Zasnąłem.
Prawda jest taka, że pociąg do Hamburga miałem za dwie jedenasta, więc nie musiałem wstawać aż tak wcześnie. W cudownym hotelu nie pozostałem dłużej niż to konieczne – całe szczęście, że zrezygnowałem ze śniadania, które, biorąc pod uwagę obowiązujące tutaj standardy, musiało być iście królewską ucztą.
Znalazłem się na zewnątrz, nie do końca jeszcze rozbudzony i w pełni kontaktowy. Stóp prawie nie czuję (prawie nie bolą, znaczy się). Śniadanie? Tak, ale coś pożywnego poproszę. Wczoraj, gdy lazłem na koncert, gdzieś tutaj przechodziłem obok Burger Kinga. O tak, solidna buła z mięskiem dobrze mi zrobi. Szukam, ale jak na złość nie mogę znaleźć. Ostatecznie nie znalazłem a czas przewidziany na śniadanie minął. Trzeba było iść na dworzec, poszukać właściwego peronu, załatwić to odpowiednio wcześniej, żeby mi pociąg nie odjechał. Mój promocyjny bilet obowiązywał tylko w przypadku tego właśnie połączenia i żadnego innego.
Już na peronie, gdy czekałem wraz z tłumem innych pasażerów aż podstawi się pociąg, podszedł do mnie młody, wysoki chłopak. Powiedział, świetną angielszczyzną, że jest bezdomny, że chciałby się piwa napić i czy mógłbym go wspomóc. Mogłem. Wyciągnąłem, bagatela, dwa euro.
- Może tak być? – spytałem
- O tak, może, może – odparł chłopak, wyraźnie zaskoczony i uradowany takim obrotem sprawy – przyjemnej podróży – dodał po czym odszedł. Wcale nie wyglądał na bezdomnego.
Czemu okazałem się taki hojny? Wciąż dręczyły mnie wyrzuty sumienia po spotkaniu z tajemniczą kobietą we Wiedniu. To w ramach rekompensaty.
Pociąg nadjechał punktualnie, odszukałem i zająłem przeznaczone dla mnie miejsce, gotów, aby rozpocząć kolejny etap podróży.
PS. Przedstawione wydarzenia są zgodne z faktycznym ich przebiegiem.
PS 2. Dziękuję niemieckim fanom Alanis za liczne przybycie oraz niezniszczalnej ekipie za atmosferę, jaką stworzyli.
PS 3. Dziękuję Alanis, że znowu przyjechała, w tak krótkim czasie, co mnie niezmiernie zaskoczyło. Nie wnikam, czy robi to dla pieniędzy czy z jakichś innych pobudek. Ważne, że robi. Dziękuję Jej za to co dla mnie zrobiła. To było niesamowite, po raz kolejny udowodniła jaka jest wielka. Nie wiem z jakich pobudek to robi, ale pragnę wszystkich zapewnić, że nie robi tego dla pieniędzy. Ważne, że robi.
PS 4. Wrogów chciałem poinformować, że po raz kolejny mi się udało i wasze wysiłki spełzły na niczym.
PS 5. Przyjaciołom nic nie będę mówił, bowiem takowych nie posiadam.
pS 6. Wszystkie cytowane wypowiedzi pochodzą z forum alanismorissette.info |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 21:00, 19 Sty 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Andrzej
*****
Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
|
Wysłany:
Nie 18:46, 23 Mar 2014 |
|
|
Alanis cały czas trzyma poziom, przynajmniej na regularnych albumach, choć ciągle jest wiele fajnych piosenkarek na świecie i w sumie wciąż da się słuchać rocka. Co prawda Ewa Farna gdy zaczęła samodzielnie komponować, nagrała tylko w połowie udany album, ale jest za to Taylor Swift, którą Hatsze chwaliła za samodzielne komponowanie i grę na gitarze. W sumie to byłem choć raz na każdej trasie Alanis (choć Jagged Little Pill zaliczyłem tylko w wersji akustycznej z 2005 roku) i szkoda mi, że zapomniałem o koncercie Taylor Swift w Berlinie w lutym 2014, bo to ona jest najbliższa tego, czym Alanis Morissette i Jewel były w latach 90-tych.
http://www.youtube.com/watch?v=DMZl50gQTuI
choć ostatnio bliski mi jest:
http://www.youtube.com/watch?v=eZsnu7tkK_Q |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Andrzej dnia Nie 18:53, 23 Mar 2014, w całości zmieniany 3 razy |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Pon 18:41, 24 Mar 2014 |
|
|
Ja zaś o koncercie Taylor Swift w berlińskim O2 World nie zapomniałem. Miałem nawet jechać, z tym, że za późno się zorientowałem, że taki koncert w ogóle jest. A to oznaczało konieczność kupowania biletów na ebayu. Czyli kupowania masakrycznie drogich biletów w parze (oczywiście mnie, jako maksymalistę, interesuje tylko bilet najlepszy - w tym przypadku na golden circle - koszt takich biletów oscylował wokół 3 tysięcy złotych), a potem nie wiadomo co zrobić z tym drugim. Skoro na Alanis nie było chętnych, tym bardziej nie byłoby na Taylor.
Poza tym przestraszyłem się zimy.
Poza tym nie kocham przecież Taylor, żeby się dla niej tak poświecać.
Mimo wszystko jest to osoba na tyle dla mnie ważna, że uczyniłem ją wzorem pewnej postaci w mojej książce (jest żywcem do niej przeniesiona, fizycznie.. lekko tylko podretuszowana w pewnych miejscach) o Alanis.
Poza tym czemu w Niemczech był tylko jeden koncert, a w Londynie... sześć.
Byłoby to naprawdę dziwne zrządzenie losu, gdybyśmy się spotkali na koncercie Taylor Swift.
Ps. O Taylor była mowy przy okazji kolejnych koncertów Alanis, następujących po tym z Frankfurtu. O tym wszystkim wspomniałem w recenzjach, które w zasadzie są już napisane, ale skoro nikt nie czyta tej, to i tamtych czytał nie będzie. I my się dziwimy, że Alanis nie przyjeźdźa do Poslki... |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Pon 18:44, 24 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Andrzej
*****
Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
|
Wysłany:
Sob 19:21, 29 Mar 2014 |
|
|
A ja myślę, że czytają. Tylko Twoje relacje są coraz obszerniejsze i myślę, że brakuje im godnej odpowiedzi. A z drugiej strony ludzie starzejąc się stają się "zwierzętami" i przestają mieć potrzeby duchowe. Nawet ja uciekłem w egzotyczne podróże.
Jestem ciekaw, czy słuchałeś całych albumw Taylor Swift? Moim ulubionym w całości jest jednak Red, Speak Now też daje radę, a z pierwszych dwóch lubię tylko pojedyńcze piosenki. I chętnie wybrałbym się na jej koncert, ale najbliższe są w Azji, gdzie już 2 razy byłem, a w czerwcu będzie tam pora deszczowa. Lubię Taylor, ale przykro mi, że na nawet na rynku muzycznym czasem jedne "produkty" wypierają inne, ona na przykład wyparła z rynku Jewel. Podobnie jak Black Eyed Peas z Fergie wybili się dopiero wtedy, gdy Fugees przestali nagrywać.
Dlatego Alanis Morissette warto jednak cenić za oryginalność, bo kto ją zastąpi? Najnowsze płyty takiej Avril Lavigne sprzedały się jednak dużo słabiej, niż ostatni album Alanis, który znalazł kilkaset tysięcy nabywców i z tego się cieszmy. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Pon 0:13, 31 Mar 2014 |
|
|
A ja myślę, że nie czytają. Widać to chociażby po ilości odsłon.
Zdaję sobie sprawę, że recenzje są obszerne. Od pewnego już czasu staram się przy okazji różnych wydarzeń okołokoncertowych przedstawiać swój punkt widzenia dotyczący pewnych stereotypów bądź spraw socjologiczno-społecznych. Poza tym długość recenzji uzależniona jest od tego co się wydarzyło, ta pierwsza zawsze jest najdłuższa, ponieważ odsłaniam kulisy moich przygotowań do trasy koncertowej. Ale, dajmy na to, kolejna, z Hamburga, już tak długa nie jest.
Nie oczekuję w odpowiedzi epopei na miarę Dostojewskiego czy Puszkina. Wystarczy kilka zdań.
Ja także się starzeję, ale ciągle mam potrzeby duchowe. Teraz nawet większe niż dawniej. Tylko coraz mniej mi się chce jedzić w trasy
Tak, słuchałem płyt Taylor w całości. Dziwnym trafem podobają mi się te utwory, które stały się później przebojami, zaś nie podobają mi się te o których nikt nie pamięta. Z albumu "Red" chyba najbardziej lubię "22".
W ogóle najbardziej podobała mi się Taylor z kręconymi włosami...
Taka na przykład Avril Lavigne, po ponownym ożenku, nagrała kiepską płytę.
Alanis nie można zastąpić. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Pon 0:16, 31 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Andrzej
*****
Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
|
Wysłany:
Nie 14:02, 06 Kwi 2014 |
|
|
a ja u dziewczyn najbardziej lubię nogi - tyle że ja zakochuję się najpierw w charakterze, a dopiero potem w wyglądzie, a to "potem" często następuje zbyt późno i bywam postrzegany jako chłodny w okazywaniu uczuć. Nawet Alanis Morissette z wyglądu spodobala mi sie, dopiero, gdy nagrała swoje 2 najlepsze albumy, wcześniej lubilem jedynie jej piosenki.
Taylor Swift cenię za melodie, ale też teksty, które są prostymi opowieściami, ale czasem zaskakującymi, z uczuciem i humorem. A "22" robi wrażenie akurat za sprawą producentów, tych samych co wypuścili piosenki Katy Perry czy Britney Spears, więc jest chwytliwa. Z tej perspektywy widze, że Alanis Morissette po 2002 roku też powinna zadbać o mainstreamowych producentów, ktorzy wzbogaciliby jej piosenki. Glenn Ballard mial talent i wspołpracowal m.in. z Michaelem Jacksonem, ale Guy Sighworth przecież nic wielkiego nigdy nie dokonał. Mielibyśmy wówczas troszkę inne płyty, bo na każdej byłyby ze 2-3 single w stylu Katy Perry, a dzięki temu Alanis Morissette nadal utrzymywalaby się w pierwszej lidze najpopularniejszych artystów swiata, a jednocześnie dzięki pozostalym piosenkom pozostalaby ciekawa i niebanalna. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Andrzej
*****
Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
|
Wysłany:
Nie 14:08, 06 Kwi 2014 |
|
|
a swoją drogą wybrałbym się z Tobą na koncert Taylor Swift, choćby dlatego, że po trzydziestce wszyscy jesteśmy wygodni i zamiast bezsennych, choć bardzo miłych i ciekawych spacerów jak 10 lat temu w Dreźnie, gdy w erze przedkomórkowej we trójkę poznaliśmy się w realu we Wroclawiu, teraz moglibyśmy wspólnie mieć nocleg w tym samym pokoju hotelowym i tam dzielić się wrażeniami |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 22:36, 01 Cze 2014 |
|
|
Jeśli u dziewczyn najbardziej podobają Ci się nogi, to w przypadku Taylor lepiej nie mogłeś trafić. Mnie natomiast najbardziej podoba się to, czego Taylor natura wybitnie poskąpiła
Koncert..? Czemu nie. Ale nie wiem na jakich zasadach, bowiem po trzydziestce stałem się gnuśny i leniwy. Przed trzydziestką też byłem.
Alanis.... to co innego. Tam, oprócz muzyki, chodzi o coś więcej. Dużo więcej.
Właśnie tego nocowania obawiam się najbardziej
Niech więc będzie - w dniu czterdziestych urodzin Alanis |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 22:36, 01 Cze 2014, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|