|
|
|
|
AlanisWeb
Forum Fanów ALANIS MORISSETTE |
|
|
|
|
|
Autor |
Wiadomość |
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:12, 20 Gru 2015 |
|
|
Taylor Swift
THE 1989 WORLD TOUR
Cologne, Germany June 20th 2015
Obudziłem się wcześnie; biorąc zaś pod uwagę okoliczności dnia poprzedniego – bardzo wcześnie. Teoretycznie powinienem spać do południa, ale nie mógłbym, nie potrafiłbym. Nie w obcym miejscu, obcym łóżku.
Byłem wypoczęty i zregenerowany. Po trudach dnia poprzedniego nie zostało ani śladu. Wczoraj, podczas koncertu, w chwili największego kryzysu przyszła mi do głowy szalona myśl, Aby na koncert jutrzejszy w ogóle się nie wybierać. Mimo tego, że przejechałem dwa tysiące kilometrów aby go zobaczyć, mimo że koncert mi się podobał... i chciałem więcej. Taki byłem zmarnowany.
Ale dzisiaj czuję się świetnie. Będzie następny koncert. Więcej Taylor. Bardzo dobrze. Taylor nigdy za wiele.
Wyjrzałem przez okno. Niebo mocno zachmurzone, ale nie pada. Betonowe podwórko i ponure dachy sąsiednich budynków suche, więc w ostatnim czasie nie padało. Dobrze. Może wytrzyma do wieczora, chociaż to mało prawdopodobne.
Trzeba się jakoś ogarnąć, dokończyć toaletę, której wczoraj ze względu na późną porę i zmęczenie zaniedbałem. Czasu mam dużo, nie muszę się spieszyć. Wykąpany i ogolony byłem gotów – na śniadanie. Nie jadłem prawie od dwudziestu godzin. O dziwo wcale nie byłem głodny. Prawie wcale. Nie jest tak, że wraz z wydłużającym się okresem bez posiłku głód narasta aż staje się trudny do zniesienia. Po pewnym czasie się wycofuje, nie na tyle jednak by całkiem zniknąć. Pozostaje obecny, dyskretnie, ale tak, że trudno o nim zapomnieć. Zwraca uwagę.
Z ozdobnego folderu jaki znalazłem na stoliku, tyczącego się zasad i zwyczajów panujących w hotelu dowiedziałem się, że śniadanie podawane jest w bibliotece. Hmm.... Ale gdzie jej szukać? Postanowiłem spytać w recepcji. Zeszedłem do holu (oczywiście lekko błądząc przy poszukiwaniu klatki schodowej) i zanim zdążyłem spytać o cokolwiek dotarły do mnie charakterystyczne odgłosy towarzyszące posiłkom. Brzęk talerzy i szczęk sztućców. Zagadka rozwiązała się sama.
Korytarzem w lewo, dość długim, potem krótki korytarz w prawo i jest. prostokątna sala, trzy rzędy stolików i strefa bufetu.
Po tym śniadaniu obiecywałem sobie wiele. Zasada jest prosta – czym lepszy (droższy) hotel tym lepsze towarzyszy mu śniadanie. W swej karierze koncertowej odwiedziłem już kilka hoteli i zależność potwierdzam, z dwoma wyjątkami. W Hamburgu zatrzymałem się w dobrym hotelu i śniadanie było podłe, a we Frankfurcie w przeciętnym (ale świetnie wyposażonym) było bardzo smaczne, o wiele lepsze niż się spodziewałem. Najlepiej wspominam pewien drogi hotel w centrum Monachium, gdzie śniadanie było pyszne.
Teraz hotel był dobry i drogi, więc zgodnie z zasadą śniadanie... stanąłem pośrodku rozglądając się bezradnie. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Strefa bufetu była niewielka, a potraw mało. Gdy przyjrzałem się uważnie to się okazało, że w zasadzie nie ma nic do jedzenia. Dla mnie, bowiem Niemcy nie mieli takiego problemu. Śniadanie było „skrojone” pod niemieckiego gościa. Czyli, jak się okazało, „na gorąco”. Obserwowałem co biorą inni – hitem była pomarańczowa substancja w stanie półpłynnym. Jajecznica? Pod przykrywki srebrnych półmisków (gdzie coś parowało) wolałem nie zaglądać.
Ale coś trzeba było zjeść, na coś się zdecydować. Przecież nie odejdę, ot tak, po prostu. Wreszcie znalazłem. Dwa talerze – na jednym wędliny (lubię wędliny, z małymi wyjątkami) , na drugim sery (lubię sery, bez wyjątków). Oba częściowo już opróżnione, ale dla mnie wystarczy. Teraz chleb i masło. Masło na każdym śniadaniu, w każdym hotelu jest takie same. W plastykowych jednorazowych i malutkich opakowaniach po pięć gramów. Na jedną kromkę za dużo, ale za mało na dwie.
Chleb. Chleb to temat na osobny rozdział. W Niemczech (opieram się tylko na doświadczeniach wyniesionych z hotelowych śniadań) nie ma takiego chleba jakie spotyka się w Polsce. Czyli białego. Tam chleb jest czarny, a w najlepszym wypadku razowy. Ponoć taki chleb jest zdrowszy od białego. Tak mówią. tutaj również był chleb, i owszem, ale w wersji z jaką jeszcze nigdy się nie spotkałem. Leżał na desce, przykryty czystą białą ścierką, obok nóż. Chcesz chleba... to sam go sobie ukrój. Dla mnie to żaden problem. Ukroiłem dwie kromki, ponieważ tylko tyle swobodnie mieści się na talerzu, gdzie leży już wędlina, ser i masło. Jeśli będę chciał więcej, przyjdę i ukroję kolejne kromki. Nie, nie kromki. Pajdy. Moje kromki są grubości małego palca. W domu właśnie takimi się posilam. Okazało się, że to był błąd.
Jeszcze jedna rzecz której mi brakowało. Rozejrzałem się po stolikach; inni to mieli, więc gdzieś musi być. Tylko gdzie..?
- Mogę w czymś pomóc? – spytał kelner, widząc moje niezdecydowanie. Bardzo wysoki, bardzo młody i.... bardzo przystojny.
- Tak... Szukam czegoś do picia.
- Soki są po drugiej stronie.
Faktycznie, miał rację.
Zaniosłem talerz do stolika i ze szklanką wróciłem do strefy napojów. Była tam woda mineralna oraz dwa... hmmmm.... pojemniki z sokami. Żółtym i pomarańczowym. Wybrałem żółty. Wróciłem do stolika i zabrałem się za konsumpcję.
No właśnie... Byłem nie tylko głodny, ale i spragniony. Wysuszony, po wczorajszym dniu bez jakiegokolwiek picia. Żeby cokolwiek zjeść, przełknąć, trzeba się było napić. Trzy łyki i szklanka jest pusta. Zaraz, zaraz – to nie szklanka, ale literatka. Coś pomiędzy szklanką i literatką. Większe od tej drugiej, ale znacznie mniejsze od pierwszej. I talerze też są małe. Coś pośredniego między talerzem deserowym a takim na dodatki. Sprytna sztuczka, żeby hotelowi goście zjedli i wypili jak najmniej. Oj, nieładnie...
Zająłem stolik pod ścianą, w pobliżu strefy napojów. Z przyczyn czysto praktycznych. Szklaneczkę opróżniłem, więc trzeba iść i znowu ją napełnić. Potem jeszcze raz, i jeszcze. Jedzenie szło mi opornie. Z dwóch powodów. Po pierwsze – cały czas miałem wyschnięte gardło i popijanie na niewiele się zdało. Trzeba by wypić z litr żeby to zlikwidować i móc swobodnie jeść. Zaś po drugie – ten chleb był nie tylko razowy, ale i gruboziarnisty. Były w nim kawałki... czegoś.. jakby plewy czy ziarna, które chrzęściły w zębach. Skutkiem tego chleb był bardzo sycący, wydajny. Nie trzeba było dużo zjeść aby się najeść.
Czułem się źle. Nie fizycznie, ale nieswojo. Jestem człowiekiem nieśmiałym, źle się czuję w większych skupiskach ludzi, zwłaszcza obcych. Teraz miałem do czynienia z najbardziej obcymi z możliwych – obcokrajowcami. Poza tym zachowywałem się inaczej, inaczej jadłem, miałem na talerzu coś innego niż wszyscy. Z tego co zaobserwowałem Niemcy nastawili się głównie na różnorodność, mieli pełne talerze wszystkiego, w niewielkich ilościach. Doskonale wiedzieli co wybrać, co do czego służy, nie sprawiali wrażenia zagubionych i zdezorientowanych jak ja. Poza tym odniosłem wrażenie, że śniadanie jest swoistego rodzaju spotkaniem towarzyskim. Posiedzieć w miłej atmosferze, porozmawiać i niespiesznie się przy tym posilać. Nikt się nie tak gorączkowo nie obżerał jak ja. Zapewne nikt z nich tak długo nie pościł. Gdybym im powiedział, że nie jadłem dobę, zapewne nikt by nie uwierzył.
Kelner, ten sam który mi pomógł podszedł do mojego stolika i spytał czy nie chcę kawy. Nie chciałem. Kelnerów było jeszcze dwóch (i jedna kelnerka), gdy zauważyli, że nie mam kawy podchodzili i pytali czy nie chcę. Każde z osobna, więc stało się to z lekka irytujące. Trudno ich winić – kawę pił każdy, tylko nie ja. Znów poczułem się inny.
Obserwowałem jak przy stoliku na wprost mnie usiadł młody mężczyzna. Zamówił cappucino, po chwili kelner przyniósł wielką filiżankę z grubą warstwą piany. Wyglądało tak smacznie i kusząco, że.... aż nabrałem ochoty. Tylko że... nie wiedziałbym jak to ugryźć. Jestem prosty chłop ze wsi, nienawykły do jedzenia frykasów. Dlatego zamiast bajecznie kolorowego śniadania gryzłem suchy chleb.
Gdyby znalazł się ktoś, kto by mną pokierował, powiedział co i jak, doradził co wybrać, może dałbym się skusić na prawdziwe niemieckie śniadanie. Ale nikogo takiego nie było. Poza tym, kawa działa moczopędnie, a ja wybieram się na koncert. A winogronami i jogurtem się nie najem.
Krążyłem z literatką między stolikiem i dystrybutorem z sokiem... nie wiem ile razy. Siedem, osiem? Oczywiście nikomu to nie przeszkadzało, nikt się nie gapił, ale mimo to czułem się jak kretyn. Zjawił się jeden z kelnerów (gdy siedziałem przy stoliku) i widząc tak znaczny ubytek w dystrybutorze wyciągnął z szafki butelkę z sokiem, zamieszał i wlał do pojemnika. Oj, taka butelka by mi się przydała. Nie musiałbym tyle chodzić.
Pojawiło się coraz więcej gości (w tym dwie dziewczyny w koszulkach z Taylor), zajęli wszystkie stoliki, zrobiło się gwarno i tłoczno. Ale ja skończyłem śniadanie, wymęczyłem... i mogłem opuścić bibliotekę. Tak, to naprawdę była biblioteka. Ścianę po prawej w całości zajmował regał z książkami.
Wróciłem do pokoju. Do wymeldowania (czyli dwunastej) pozostało jeszcze sporo czasu. Nie miałem nic do roboty, siedziałem w wygodnym fotelu nie myśląc właściwie o niczym. Rozlega się pukanie do drzwi.
- Trzeba posprzątać? – pyta jakaś kobieta.
- Nie. Zresztą za chwilę wychodzę – skłamałem, bowiem siedziałem jeszcze przez godzinę. Ale kobieta już nie wróciła.
Telewizja? Mogłem obejrzeć telewizję. Nie, nie miałem ochoty.
Gdy zbliżała się wyznaczona godzina udałem się do recepcji. Wymeldowanie było równie szybkie i bezproblemowe co zameldowanie. Niestety zdobione kwiecistym ornamentem etui na hotelową kartę musiałem oddać. Zapytano mnie tylko czy korzystałem z pokojowego minibaru. Zgodnie z prawdą zaprzeczyłem. Pozostało jeszcze zapłacić za pobyt, kartą kredytową. Hotel nie pobrał wcześniej żadnych opłat. Byłem ciekaw co ukaże się na ekranie niemieckiego terminala, przy wstukiwaniu numeru pin zerknąłem z ciekawością na ekran. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłem napis – „proszę czekać” – po polsku! Czyżby terminal rozpoznał kartę i automatycznie dostosował wersję językową?
Opuściłem hotel zabierając ze sobą miłe wspomnienia. Zweryfikowałem je nieco gdy wróciłem do kraju i sprawdziłem wyciąg z karty kredytowej. Miałem zapłacić 109 euro, około 435 złotych. Okazało się, że podana kwota nie zawierała podatku miejskiego, który nie omieszkano mi doliczyć (owszem, pisało drobnym drukiem, że cena podatku nie zawiera, ale...), ponadto ową kwotę przeliczono po iście złodziejskim kursie (czego orientacyjna kwota jaką miałem zapłacić w ogóle nie uwzględniała), skutkiem czego z kwoty 435 zrobiło się 492. Echh.... Gdybym wiedział, zapłaciłbym gotówką.
Jest ciepło i bezwietrznie, niebo mocno zachmurzone, ale nie pada. Mam nadzieję, że tak będzie do wieczora. Następnym przystankiem był kolejny hotel, w którym miałem się zameldować dopiero za dwie godziny, po czternastej. Udałem się na dworzec. Do zameldowania w kolejnym hotelu (po czternastej) miałem jeszcze dużo czasu. Dworzec służył za jadłodajnię, schronienie i bazę wypadową kolejnych eskapad.
Postanowiłem... coś zjeść. Po nieudanym śniadaniu zostały tylko wspomnienia. Póki co McDonalda miałem dosyć; wybór padł na Pizza Hut. Pizza. Pizzę bardzo lubię, ale jestem tradycjonalistą – pieczarki, ser i na tym koniec. Żadnych udziwnień. Można było kupić pizzę w kawałkach lub w całości. Ćwiartka pizzy z powodzenie mogła zabić mały głód jaki właśnie mnie dopadł. Na coś poważniejszego potrzebny byłby większy kaliber. Wybrałem pizzę salami, której... prywatnie nie znoszę. Ale tym razem nie byłem prywatnie; poza tym „salami” była jedyną mi znaną pizzą. Pozostałe były nieokreślone, o bliżej niezidentyfikowanych składnikach. To nie był właściwy czas na eksperymenty. Kawałek pizzy plus kubek coli (0,3 litra) kosztowały 3,69 euro. Pizza była ciepła, tłusta i smaczna. W sam raz dla takiego zgłodniałego wędrowca jak ja.
Zajadałem gapiąc się w telewizor, gdzie wyświetlano jakiś serial komediowy (czego się domyśliłem z kontekstu oglądanych scen, bowiem dźwięk był wyłączony), w rolach głównych Michael J. Fox (ten od „Powrotu do przyszłości”), Heather Locklear (wielce urodziwa kobieta, z gatunku tych, które raz zobaczone pozostają w pamięci na długo lub na zawsze) oraz aktor, którego wygląd kojarzę, ale nazwiska nie znam.
Ten serial to „Spin City”, nagrywany w latach 1996-2002, a ten aktor o potężnej kwadratowej szczęce której nie powstydziłby się sam Schwarzenegger to Richard Kind.
Przy sąsiednim stoliku usiadło dwóch chłopaków. Młodzi, najwyżej dwadzieścia lat. Po chwili kelner przyniósł im pizzę, każdemu po jednej. Potężne – trzydzieści pięć, może czterdzieści centymetrów średnicy. „Ciekawy jestem jak wy to zjecie”, pomyślałem. Lubię pizzę, lubię dużo zjeść, ale musiałaby być naprawdę szczególna okazja żebym podołał takiemu zadaniu. Chłopaki zabrali się niespiesznie do konsumpcji. Szło opornie, nie wróżyłem im powodzenia. Zjedli jeden kawałek, zaczęli drugi... po czym wstali i wyszli. Krew we mnie zawrzała. Nie cierpię marnowania jedzenia. Nigdy w życiu nic nie zmarnowałem, nawet okruszka. Obserwowałem co będzie dalej. Przyszedł kelner i zabrał ledwie ruszone pizze. Liczyłem, że nienaruszone kawałki po cichu wrócą do obiegu (pokrojone pizze leżały za szybą, gdyby je teraz pokroić i wyłożyć... Kelner otworzył wielki kosz na odpadki i tam je wrzucił, razem z pudełkiem...
Teraz do hotelu. Wprawdzie do godziny zameldowania pozostało jeszcze dużo czasu, ale skoro w Stadtpalais udało mi się zameldować dużo wcześniej to może i tutaj się uda. Jeśli nie, to będę czekał na zewnątrz, do czternastej. Kryterium wyboru trzeciego z hoteli było następujące. Musi leżeć gdzieś w centrum (aby nie lazł bardzo daleko), całodobowa recepcja (będę wracał w nocy), ze śniadaniem i w miarę niedrogi. Wybór padł na Cristall Superior, położony tuż obok dworca głównego. Cena – sześćdziesiąt dwa euro, czyli dwieście czterdzieści osiem złotych. Niedrogo, jak na Kolonię.
Hotel leży tuż obok dworca – teoretycznie, czyli na mapie. A gdzie dokładnie jest ten Ursulaplatz? Trzeba poszukać. Droga zagradza ruchliwa ulica, która wpada do tunelu. Tędy nie przejdę. Trzeba zrobić wielkie koło. Posuwałem się z mozołem często korzystając z mapy, ale w końcu odnalazłem niewielki plac gdzie stał trzypiętrowy budynek z białym frontem, który znałem ze zdjęcia. Ściany też były białe, wszystko było.
Niewielki hol, recepcja, gdzie przywitał mnie wysoki chłopak z brodą. Mówił tak, że trudno go było zrozumieć. Jakby miał wadę wymowy. Zjawiłem się pół godziny przed czasem, ale nikt nie robił problemów. Otrzymałem wydruk z terminala (ten hotel jako jedyny ściągnął całość należności już w chwili rezerwacji pokoju), jeden egzemplarz był dla mnie, i kartę do pokoju 126. W korytarzu tuż obok, za zakrętem. Ale... nie ma szczeliny do której mógłbym ją włożyć. Przyłożyłem do panela i drzwi się odblokowały. Karta zbliżeniowa. Pierwszy raz taką widzę.
Pokój niewielki. Łazienka, łóżko (oj, nie takie wielkie i wygodne jak ostatnio), mały stolik, szafa i telewizor. Pod nim szafka skrywająca lodówkę, z której nie miałem zamiaru korzystać. Szybko się umyłem, wypakowałem plecak i byłem gotów do wyjścia. Zabrałem ze sobą tylko paszport i dokumenty uwierzytelniające zakup biletów. Wiem, nie będą mi potrzebne, ale... tak na wszelki wypadek. Gdyby coś poszło nie tak. Będę spokojniejszy mając je przy sobie.
W recepcji nie było nikogo, a chciałem jeszcze o coś zapytać. Przy wyjściu stał chłopak, który mnie przyjmował, z... kubkiem piwa w dłoni. Piwo, w pracy? A może już był po pracy?
- Właśnie wychodzę – zagadnąłem – i nie bardzo wiem co mam zrobić z kartą do pokoju. Zabrać ze sobą, zostawić na recepcji..?
- Możesz zabrać, zostawić. Zrobisz jak uważasz.
Postanowiłem zabrać.
Więc ruszyłem. Okazało się, że do dworca prowadzi inna, znacznie krótsza droga i nie muszę okrążać kwadratu ulic jak to zrobiłem po raz pierwszy. Wystarczy przejść przez plac, przez ulicę, skręcić w lewo, potem do tunelu (dla pieszych jest chodnik), potem w prawo, kilkadziesiąt metrów i jest dworzec. Tam miałem coś do załatwienia.
Potrzebna była reklamówka, na kolejną porcję taylorowych prezentów. Ta, którą zabrałem z domu, wypełniona była po brzegi. Cóż, nie sądziłem, że będzie tego tak dużo i w takich rozmiarach. Sytuacja mnie przerosła i teraz potrzebowałem nowej. Nic prostszego. Poszedłem do sklepiku z pamiątkami i kupiłem dużą papierową torbę (z grubego kartonu i uszami ze sznurka) w czerwone róże, za dwa euro. Mogę bez przeszkód ruszać, na koncert. Niespiesznie. Wiedziałem już co i jak się odbędzie, byłem całkowicie spokojny i wyluzowany.
Droga prowadzi w dół, wzdłuż estakady. Przejście dla pieszych, w prawo, krętymi schodami na most, gdzie na siatce oddzielającej torowisko od ścieżki dla pieszych zawieszono tysiące kłódek. Ma moście się zatrzymałem, na kilka minut. Było coś fascynującego i hipnotyzującego w majestatycznie i leniwie toczących się wodach Renu, płynących barkach i odległych widokach. Można było tak stać i marzyć, godzinę albo dwie. Aż tyle czasu nie miałem.
Za mostem cały czas prosto, przejście dla pieszych, w prawo, pod wiadukt, w lewo i prosto, w górę, aż na szczycie wzgórza wyłania się ogromna bryła Lanxess Areny, zwieńczona potężnym łukiem. Jestem na miejscu, piętnaście po trzeciej. Stoję, zaskoczony widokiem...
Tłumu, jaki czeka przed Ticketshop (miejsce gdzie obierane będą bilety i pamiątki dla vipów); wczoraj zaledwie garstka, około 60 osób, natomiast dzisiaj dużo, dużo więcej. 160... może 170..? Nie mam pojęcia na jakiej zasadzie ustalane były limity vipowskich biletów, czemu wczoraj było tak mało a dzisiaj jest tak dużo, ale później się dowiedziałem, że pierwotnie miał być tylko jeden koncert, właśnie w sobotę. Piątkowy dołożono później. Siłą rzeczy popyt na koncert sobotni był dużo wyższy (do momentu gdy był tylko jeden) i na bilety vipowskie także. Może o to chodzi?
Wczoraj przyjrzałem się wszystkim uważnie i z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że dzisiaj mamy całkiem nowy garnitur fanów, nikt się nie powtarza. Poza mną, rzecz jasna, i jeszcze jednym fanem. Wysoki Francuz w okularach, o dystyngowanych manierach. Wczoraj stał tuż obok mnie, wraz z drugim Francuzem, którego dzisiaj nie ma. Czekamy. Facet stoi tuż obok, na pewno mnie rozpoznaje, byłoby fajnie z nim porozmawiać, zapytać jak mu się koncert podobał, jak wrażenia, pogadać o Taylor, o tym i owym. On jednak milczy, ja także. Czemu to ja mam odzywać się pierwszy? Odnoszę wrażenie, iż wystarczy jeden gest, jakiś impuls by zainicjować rozmowę. Ale nic takiego się nie stało...
Dzisiejszy tłum zachowuje się zupełnie inaczej niż wczoraj. Gdy tylko za przeszkloną witryną wszczął się jakiś ruch, zupełnie nie mający jeszcze związku z wpuszczaniem, tłum ruszył do przodu, przyparł do drzwi wejściowych i otoczył je szczelnym kordonem. Zupełnie jakby wiedzieli, że przez te drzwi będą wpuszczać, jakby wiedzieli jak się to wszystko odbędzie. Mimo, że nikogo z nich wczoraj nie było, więc nie mogli wiedzieć. O co chodzi..? Może... ktoś z tych co byli wszystko opisał, gdzieś na niemieckiej stronie o Taylor i stąd ta wiedza.
Wśród tłumu wyróżnia się dwójka młodych – dziewczyna i chłopak. Chłopak ma modną (tak mi się wydaje, ale trzeba wziąć poprawkę na fakt, że ja na modzie się nie znam) fryzurę i jest naprawdę przystojny. Rozmawiają ze sobą po angielsku, zupełnie bez obcego akcentu. Są bardzo żywiołowi, ekspresyjni, w pewnym momencie chłopak wyciąga kartkę papieru, formatu A4, coś na niej pisze i przystawia do szyby. Nie wiem co, ponieważ napis widoczny był tylko z wnętrza ticketshop. Niemniej jednak wezwanie do działania (z kontekstu rozmowy między nimi wywnioskowałem, że musiało być coś w ten deseń) podziałało, bowiem po chwili (za dziesięć czwarta) zaczęto wpuszczać. Wszystkim zarządzała, tak jak wczoraj, kobieta z długimi włosami i łagodnym wyrazie twarzy.
Fanów było sporo, ale organizacja była wzorowa i nikt się łokciami nie rozpychał. Rzecz nie do pomyślenia na niemieckich koncertach Alanis. Wpuszczano po kilka osób, wywołując fanów z określoną kategorią miejsc, jeśli takowi byli potrzebni. W środku każda z kategorii miała osobne stoisko do odbierania biletów i pamiątek. Wreszcie przyszła kolej na mnie. wszystko przebiegło szybko i sprawnie, tak jak wczoraj wystarczył sam paszport, bilet w firmowej kopercie eventimu już czekał. Jeszcze tylko pamiątki i mogę wychodzić. Osobnym wejściem, niemal na wprost tego, którym będą wpuszczać nas do hali.
Ustawiłem się w kolejce. Dzisiaj jestem znacznie dalej od wejścia niż wczoraj. Przede mną kilkanaście, może dwadzieścia osób. Jak na dzisiejszą ilość vipów bardzo przyzwoity wynik. Za mną, wzdłuż ściany hali, ustawia się kolejka, tak długa, że z miejsca gdzie stoję nie sposób zobaczyć koniec. Stoimy i czekamy. Dzisiaj jest ciepło, sucho i bezwietrznie. Komfortowe warunki, zwłaszcza w porównaniu z dniem wczorajszym (było potwornie zimno, wietrznie i zacinał deszcz).
Za mną stoi fan w kombinezonie tygryska, jako żywo przypominającym postać z teledysku „We are never ever getting back together”. Na razie kombinezon ma założony tylko do pasa (tygryskowe spodnie i buty), ale na prośbę fanów zakłada go w całości, tak, że widać tylko twarz. Chętnie pozuje do zdjęć. Jeśli tak właśnie będzie wyglądał na koncercie, to mu współczuję. Będzie gorąco.... Chłopak przyjechał z... Hiszpanii! Oto jest prawdziwy i wierny fan. Szacunek!
Nie miał innego wyjścia, ponieważ Taylor do Hiszpanii się nie pofatygowała. Nie tylko zresztą tam. Trasa szumnie nazwana światową, powinna się nazywać „objazd Stanów z małymi wyjątkami”. 85 koncertów (jeśli dobrze policzyłem), z czego 14 poza USA, tylko 8 w Europie. Niemcy, Holandia i wyspy brytyjskie. Więc co miał zrobić wierny fan, jeśli chciał zobaczyć Taylor? Dlatego tutaj, do Kolonii, zjechali fani z całej Europy. Ja rozumiem – Taylor to amerykanka, dlatego promuje się przede wszystkim we własnym kraju, rozumiem Chicago, Los Angeles. Seattle, rozumiem Indianapolis, Denver, Houston, ale Des Moines, Omaha, Fargo... zamiast Paryża, Barcelony? Pewnie górę wzięły względy komercyjne – ekipa to 26 ciężarówek i 13 autokarów, podróżować po USA jest o wiele łatwiej niż przerzucać cały sprzęt za ocean. Koncert w Polsce? Nie było szans. Całe szczęście, że mamy tak blisko do Niemiec.
Obok mnie stoi ów chłopak i dziewczyna, którzy robili tyle zamieszania nim zaczęli wpuszczać. Dziewczyna ma rude lekko kręcone włosy, bardzo jasną karnację, letnią sukienkę z dużym dekoltem za którym nic się nie kryje i jest bardzo ładna. Dużo rozmawiają, gestykulują, mają specyficzne poczucie humoru, tak mi bliskie. Słucham tego co mówią i sam się uśmiecham. Podszedł do nich jakiś mężczyzna w średnim wieku, był „po obchodzie” hali, opowiadał jakie „cuda” widział. Opowiadał (z silnym amerykańskim akcentem) o przebraniach fanek, żartobliwie, ale z kamiennym wyrazem twarzy. Przypominało to nieco Monthy Pythona, nie starałem się zachować powagi. Sam bym chciał zobaczyć te cuda na własne oczy, na pewno było na co popatrzeć, ale musiałem tkwić w kolejce dla vipów. Jedyny minus całej sytuacji. Musiałem poprzestać na widoku fanek które wędrowały wzdłuż hali. W pewnej chwili zjawiła się grupa kilkunastu identycznie ubranych fanek azjatyckiego pochodzenia, w strojach cheerleaderek z teledysku „Shake it off”. Porozmawiały z dwiema tak samo ubranymi dziewczynami z kolejki i zabrały je ze sobą. A tamten mężczyzna zabrał reklamówki z prezentami od tcyh dwojga i poszedł, aby się już więcej nie pojawić.
Niektórzy z fanów oglądają prezenty, wyciągnęli smycz z emblematami trasy, podczepili do niej identyfikator i zawiesili go na szyi. Trochę to... żałosne. Mamy nieco lepiej niż inni, ale nie jesteśmy żadnymi vipami! A chciałbym takim być. Nie wiem jak wygląda sprawa z Taylor, ale Alanis organizuje spotkania typu „Meeet and greets”. Na jednej z tras były organizowane aukcje charytatywne przedmiotem których było takie spotkanie, w ramach koncertu. Ceny... w zależności od miasta 350-800 dolarów. Czyli nie taki znowu majątek. Byłbym, na pewno byłbym, ale dotyczyło to wyłącznie wybranych koncertów amerykańskiej trasy i europy nie obejmowało. Nigdy nie obejmuje Europy!
Ale załóżmy, że na niemieckie koncerty Taylor oferowane są „prawdziwe” bilety vipowskie. Popularność Taylor jest ogromna, więc cena musiałaby być znaczna. Nie wiem czy byłoby mnie stać (byłoby, ale są pewne nieprzekraczalne granice rozsądku – w końcu nie jestem Jej fanem). Powiedzmy..... tysiąc euro bym dał. No, niech będzie półtora tysiąca. Wiem (z relacji szczęśliwców którzy dostąpili takiego zaszczytu) jak wygląda takie spotkanie. Procedura jest bardzo podobna do tej, którą obecnie przechodzimy. Trzeba się stawić na określoną godzinę, z dowodem zakupu i dowodem tożsamości. I na tym podobieństwa się kończą. Prawdziwy vip dostaje prawdziwy identyfikator, wpuszczają go do hali i spotyka się z gwiazdą. Wszyscy czekają, przychodzi owa gwiazda, zasiada przy stoliku a wraz z nią pierwszy z fanów. Rozmowa trwa od... trzydziestu sekund do minuty! Jeśli jest grupa trzydziestu, czterdziestu fanów robi się z tego godzina, więc dla gwiazdy to męczące. Co można zrobić, powiedzieć w trzydzieści sekund? Raptem kilka zdań... Co powiedziałbym Taylor? Mam kilka pomysłów, właściwie jeden pomysł. Ale nie powiem. Powiem Taylor, Jej zapytajcie.
Oczywiście takie spotkanie odbywa się nie tylko na oczach pozostałych fanów, którzy czekają na swoją kolejkę, ale i „opiekuna” – tak na wszelki wypadek. Gwiazdę trzeba chronić, a Taylor to gwiazda największego formatu, więc trzeba Ją chronić w sposób szczególny. Ewentualne niedopatrzenie i odwołanie (na skutek nieprzewidzianej kontuzji) któregoś z koncertów to ogromne straty. Wiec jak uchronić gwiazdę? Wprowadzać fanów pojedynczo i w kajdankach? A może umieścić Ją za kuloodporną szybą, jak w więzieniu? Jest jeszcze jeden sposób – nie organizować takich spotkań.
Wiem; podniosą się głosy, że wydawanie takiej kasy to głupota, szaleństwo, nigdy nie dał(ła)bym takich pieniędzy, bez względu na to kim byłaby ta osoba. Cóż, ja nie uznaję półśrodków – albo co robię albo nie. A jeśli robię, to na maksa. Więc spotkałbym się z Taylor, chociaż nie jestem Jej fanem. To niezwykła kobieta jest, wiec spotkanie byłoby czymś szalenie ekscytującym i niezapomnianym.
Kilka lat temu wystawiono aukcję, której przedmiotem było ekskluzywne spotkanie z Alanis. W sumie jakieś dwie godziny z Nią. Prawie sam na sam. Cóż, gdyby nie pewien zbieg okoliczności wygrałbym to (organizator dopuszczał możliwość uczestnictwa osoby nie będącej narodowości amerykańskiej). Koszt... Sama aukcja pięć i pół tysiąca. Do tego trzeba doliczyć drugie tyle – koszt przelotu (spotkanie w Los Angeles), coś trzeba tam jeść i gdzieś się zatrzymać, co najmniej na kilka dni). Wychodzi ponad dziesięć tysięcy. Dolarów. Co powiecie na to? Szaleniec? Być może, ale albo się jest fanem albo się nie jest. Inaczej nie potrafię.
Zaczynają wpuszczać. W plecaku nie mam nic, kontroli właściwie nie ma i już jestem w środku. Jeszcze migająca opaska na prawy nadgarstek, zakładana ze słowami „prezent od Taylor”. Szykuje się kolejne czekanie. Pani opiekunka zaczyna coś mówić, wszyscy słuchają w skupieniu, to może być coś ważnego.
- Przejdźcie trochę do przodu, żeby zrobić miejsce, żeby się wszyscy zmieścili.
Po chwili ogłasza wiadomość, że jeśli ktoś chce skorzystać z toalety, to są na prawo. Zupełnie jak wczoraj.
Znowu czekamy. Jeszcze chwilę poczekamy zanim wpuszczą nas na salę. Nie ma nic sensownego do roboty, nie tylko ja dochodzę do podobnego wniosku. Ta ruda dziewczyna stoi niedaleko, trochę z przodu i trochę na prawo, zaczyna... śpiewać. „Shake it off’ a capella. Naprawdę fajnie to wychodzi! Dołącza się młody chłopak azjatyckiego pochodzenia, o długich włosach. Towarzyszy mu dziewczyna szczelnie zawinięta w coś w rodzaju chusty – ortodoksyjna muzułmanka. Głowę, również przykrytą, zdobią kocie uszy. Wiadomo, fanka Taylor. Obie rzeczy można połączyć.
Zaczyna się dzielenie fanów na trzy grupy. Prawy sektor pod sceną – kolejka przed schodami na prawo. Lewy sektor – na lewo. Środkowa to fani mający bilety na sektor za sceną „B” – czyli ja. Jeszcze chwila, zdejmują blokujące drogę wstążki i schodzimy w dół, pod drzwi na salę. Schody są wąskie i bardzo strome, trzeba uważać. Stoję mniej więcej w połowie ich wysokości, do drzwi daleko, przede mną sporo fanów. Ale nie walczyłem o pozycję, bo niby po co? Gdyby to był sektor pod sceną, gdzie miejsca przy barierkach jest niewiele, powalczyłbym. Musiałbym. Natomiast za sceną „B” miejsca jest wystarczająco dużo, starczy dla wszystkich. Taką mam nadzieję.
Druga z kobiet – ochroniarzy, która nam towarzyszy, coś do nas mówi. Dużo i po niemiecku. Nikt nie był łaskaw przetłumaczyć. Mam nadzieję, że nic ważnego. Po owej przemowie otwierają się drzwi i zaczynają wpuszczać. Ale tylko kolejkę po prawej stronie, do prawego sektora przed sceną. Reszta musi czekać. W sumie to logiczne – początkowa droga jest wspólna dla wszystkich. Ci, którzy idą do prawego sektora pod scenę skręcają w prawo, ci do lewego w lewo (obchodzą przy tym cały sektor za sceną „B”, a tacy jak ja idą na wprost.
Przychodzi kolej na nas. Kontrola biletów przy wejściu do sektora i już. Sektor otacza małą scenę z trzech stron, z prawej i lewej przylega do siedzących sektorów wzdłuż rampy, oddzielony jest od trybun barierkami (wejście do sektora jest tylko jedno, nie można się dostać bez biletu) , i (rzecz jasna) od samej sceny także. Zatrzymałem się dokładnie na wprost sceny. Nie, nie dokładnie – miejsc idealnie na wprost jest tylko kilka i już są zajęte. Stanąłem na prawo; do sceny jest blisko, bardzo blisko, z tym, że akurat w miejscu gdzie stoję układ barierek ma „wybrzuszenie” na zewnątrz, wiec jest jakieś pół metra dalej. Nie podoba mi się to, bardzo mi się nie podoba. Stoję ze skwaszoną miną i rozglądam się wokół. Nie tak miało to wyglądać, nie tak. Fanów jest mało, akurat tylu, że ustawiają się przy barierkach wzdłuż małej sceny. Reszta miejsc pozostaje nieobsadzona.
Zaraz, zaraz... przecież nie tak miało być! Nie taki miałem plan – a plan miałem. Więc czemu go nie realizuję? Po dwóch, trzech minutach przeniosłem się całkiem na prawo, stanąłem wzdłuż lewego (patrząc ze sceny) boku małej sceny. Czyli jestem po prawej stronie hali. Zawsze, na każdym koncercie byłem po prawej. I właśnie tam miałem dzisiaj być, zgodnie z przyjętą strategią. Póki co jestem jedynym fanem w tym miejscu. Uległem złudnej magii pozornie najlepszego miejsca, a planowałem być tu gdzie teraz jestem. Czemu akurat tutaj? O tym za chwilę.
Moja samotność nie trwała zbyt długo – po kilku minutach zaczęto wpuszczać „normalnych” fanów i wszystkie miejsca przy barierkach wokół małej sceny zostały szybko obsadzone. Rozejrzałem się wokół. Od miejsca w którym stoję do barierek za mną jest może cztery metry, sektor liczony wzdłuż małej sceny jest co najmniej trzy razy szerszy. Między innymi dlatego, że w połowie tej odległości usytuowano stanowisko realizatorów koncertu. Wydzielony i ogrodzony barierkami obszar, jakieś trzy na cztery metry, do którego wejścia pilnuje ochroniarz. W drodze od wejścia do barierek zerknąłem tam w przelocie; trochę żałuję, że nie podszedłem i nie przyjrzałem się temu dokładniej zanim zaczęto wpuszczać „tych gorszych”. Teraz już nie mogę się ruszyć.
Widziałem trzy stoły mikserskie i mnóstwo różnego sprzętu. Teraz mogę obserwować tylko z miejsca w którym stoję, czyli z ośmiu, dziesięciu metrów. Jedyną rzeczą którą widzę całkiem dobrze jest ogromny ekran realizatora obrazu, podzielony na szesnaście pól, z czego tylko dwa są aktywne. Dwa pierwsze pola od lewej, w drugim wierszu licząc od góry. Wyświetla się na nich to co widać na telebimach, bowiem telebimy już są aktywne. Czyli realizator będzie miał do wyboru szesnaście źródeł obrazu wliczając w to przygotowane animacje. Czyli na koncercie pojawia się jeszcze czternaście innych źródeł obrazu, do wyboru. Imponujące.
Rozpoczyna się najdłuższe (ponad dwugodzinne) i najnudniejsze oczekiwanie, już bezpośrednio na koncert. Ogromna sala powoli wypełnia się fanami, ale ileż można oglądać puste trybuny, zadzierając przy tym głowę wysoko do góry? Trybuny na wprost są tak daleko że i tak niewiele widać. Rozmawiać nie mam z kim, nie panuje taka fajna atmosfera jak wczoraj. Fanki siedzą na podłodze, oparte plecami do barierek, a ja muszę pilnować miejsca. Na telebiomach wyświetlają sekwencje tych samych filmików co wczoraj, nie cieszą, już je widziałem. Nie mając nic innego do roboty pogrążyłem się we własnych, ponurych rozmyślaniach.
W hali było potwornie zimno. Jakby był listopad, nie połowa czerwca. Zupełnie nie wiem czemu. Strasznie zmarzły mi stopy, zmuszony byłem dreptać w miejscu, jakbym stał na mrozie! Przydałby się jakiś.... kocyczek.... jak mawia koleżanka, której poświeciłem kilka słów przy okazji recenzji z wczoraj. Dodałbym jeszcze, że ma piękne oczy.. takie głębokie... gdybym się rzucił w ową toń... mógłbym już nie wypłynąć. Kiepsko pływam. Ach, gdybym miał dekadę mniej...
Raczej dwie.
Dwie? To za dużo.
Półtorej.
Zgoda. To rzuciłbym się w ową toń... i niech się dzieje co chce...
Zmarnowałbyś dziewczynie życie.
Hmmm...
Nie chrząkaj. Nie dla psa kiełbasa.
Ok. Będę o tym pamiętał. Nie zapomnę.
Stopy rozgrzałem dopiero po godzinie! Przyglądam się małej scenie. Jest znacznie niższa od tej głównej, dużej. Z dużej sceny pochylnia schodzi na rampę, która jest znacznie niższa od sceny, a z kolei mała scena jest jeszcze niższa od rampy, jakieś dziesięć centymetrów. W sumie ma około metra wysokości. I, co ważne, jest blisko, bardzo blisko barierek. Rampa oddalona jest od sektorów wzdłuż niej o jakieś dwa i pół metra (podczas koncertu przekonałem się dlaczego tak jest, ale o tym później), zaś małą scenę dzieli od barierek... metr..? Nie, trochę więcej... ale na pewno nie więcej niż półtora. Na skraju sceny umieszczono reflektory – są tak blisko, że gdybym wyciągnął rękę mógłbym ich dotknąć. Nie, aż tak blisko chyba nie są. Ale nie próbowałem tego sprawdzać.
Hala powoli wypełnia się fanami. Nagle gdzieś po prawej stronie wszczął się jakiś zamęt. Pojawiło się, nie wiadomo skąd, trzech tancerzy ze zespołu Taylor. Austin Spacy (niewysoki i, moim zdaniem, najprzystojniejszy ze wszystkich – bohater inscenizacji do piosenki „All you had to do was stay”), Toshi Davidson (ciemnoskóry, z postawionymi i rozjaśnionymi włosami), trzeciego nie rozpoznałem na tyle, by skojarzyć go z imienia i nazwiska. Uśmiechnięci, wyluzowani, chętnie pozowali z fankami do wspólnych zdjęć. Powoli przemieszczali się korytarzem między trybunami i sektorami, obeszli dookoła całą halę. Tryumfalnemu obchodowi towarzyszyły piski i wrzaski. Nic dziwnego. Wiem (widziałem na filmikach), że podobne wycieczki urządza sobie mama Taylor.
Podobnie jak wczoraj robi obchód szef ochrony. Jego interwencja skutkuje tym, że fani, którzy wyłożyli plecaki na barierkach od strony zewnętrznej muszą je zabrać. Ochroniarz który stoi w rogu rozkłada ręce i wzrusza ramionami jakby chciał powiedzieć – „co ja mogę, kazał a ja muszę słuchać”. Może i mówił coś takiego, ale byłem za daleko by cokolwiek usłyszeć.
Po raz kolejny zerkam na.... no właśnie, jest coś takiego, co zwraca moją uwagę. Zwracało od chwili gdy się tutaj zjawiłem. Z prawej strony, tam, gdzie kończy się mała scena. Stolik, pod nim mnóstwo różnego sprzętu mrugającego oczami w różnych kolorach, dwa monitory (na nich dziwny industrialny wygaszacz), klawiatura... zaś obok.. coś, co przypomina sterownik obrabiarek numerycznych (nie za bardzo się na tym znam, więc tych, którzy się na owych obrabiarkach znają, proszę o wyrozumiałość) – pulpit z dużymi przyciskami w różnych kolorach, ułożone w czworokąt. Toż to pulpit (i stanowisko) sterowania „latającą” kamerą. Nie może inaczej być!
Zjawił się pan obsługujący maszynerię. Kliknął, ekrany ujawniły swą zawartość. Wielopoziomowe menu, jakieś tabelki... Ale widziałem to zbyt krótko. Pan sobie poszedł.
Rozpoczynamy zabawę. Na scenie pojawia się zespół, a tuż po nim chudy człowieczek z długimi czarnymi włosami i kapeluszu, czyli...
James Bay
Światło gasną, rozpoczyna się koncert. Już na początku jestem świadkiem niecodziennej sytuacji. Najwidoczniej coś nie gra, ponieważ na scenie pojawia się techniczny. Wypina kabel od gitary Jamesa ze wzmacniacza, wpina w inne gniazdo. To nie pomaga. Wpina w jeszcze inne. Nadal nic. Techniczny krząta się gorączkowo, zespół nie przestaje grać, James także, nie wiem na czym polega problem, niby wszystko słychać jak należy. Techniczny biegnie za kulisy i po chwili zjawia się z nowym kablem. Podpina do gitary Jamesa i do wzmacniacza. Nadal nic. Podpina kabel do wzmacniacza basisty i.... albo wszystko jest jak należy, albo się poddał.
Scena jest daleko. Trudno powiedzieć jak daleko, może z 50 metrów. Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że nie jestem dokładnie na wprost niej, lecz z boku. Aby cokolwiek widzieć muszę się wychylić. Widać całkiem nieźle, chociaż (z racji odległości) bez szczegółów. Cóż, na Jamesa już się napatrzyłem, wczoraj. Priorytetem będzie Taylor, ale to dopiero za jakiś czas.
Słychać... więcej niż dobrze. Jest odpowiednia dynamika, głośność i selektywność. Dźwięk jest równie dobry jak wczoraj, chociaż wtedy byłem tuż pod sceną, daleko z przodu. Różnica jest taka, że tym razem pozbawiony jest mocarnych uderzeń basu, co mnie bardzo cieszy.
Różnica między wczoraj a dzisiaj? Nie wiedziałem, że koncert ma taką oprawę świetlną! Różnokolorowe lasery migające w rytm muzyki, pełzające po trybunach. Wczoraj, pod sceną, byłem za blisko i wszystko to umknęło mojej uwadze.
Koncert jest dobry, nawet bardzo dobry. To świetna muzyka, mocna, rockowa i dynamiczna. Fani Taylor ładnie się bawią. Co jakiś czas zerkam na telebimy, tym razem korzystam głównie z lewego.
Patrząc w lewo, w kierunku sceny, widzę owego fana który tak się wyróżniał przy wejściu na salę. Ten azjata z długimi włosami. Stoi w prawym narożniku sektora, ze trzy metry ode mnie, mam go na oku przez cały czas. Chłopak... szaleje. Zachowuje się jak wariat, skacze, macha rękami, rzuca się jak ryba na piasku. Jest pozytywnie zakręcony. Siedząc w narożniku, lekko wysuniętym do przodu i zachowując się tak żywiołowo podczas gdy reszta fanów jest w miarę spokojna, jest doskonale widoczny i rozpoznawalny, nawet z daleka.
James bay to nie tylko sztandarowy „Hold back the river”. Inne utwory, mniej znane, też są niezłe. Chociażby piękna ballada „Let it go”, czy dynamiczny i przebojowy „Best fake smile”. Gdyby ktoś, kiedyś, natknął się na koncert Jamesa, to szczerze polecam. Miałem pół godziny naprawdę dobrej rozrywki.
Koniec, techniczni błyskawicznie zwijają sprzęt przygotowując scenę do głównego setu. Hala wypełnia się fanami, sektor za sceną „B” również, ale nie jest aż tak ciasno jak w tym pod sceną, w ogóle nie jest ciasno. Patrzę do przodu, chcąc odnaleźć znajomego Francuza, ale do sektora przed sceną jest bardzo daleko. Musi gdzieś tak być; w moim sektorze go nie ma. Chyba.
Odwracam się do tyłu. Tuż za mną stoi fanka.... musi mieć z pięćdziesiąt lat, tak na oko. Powiedziałbym, że to mama która towarzyszy córce, ale owa pani wymalowana jest w taylorowskie emblematy, od stóp do głów. Czyli nie jestem tu najstarszy... Oho, jakaś fanka coś chce.
- Czy mógłbyś się przesunąć trochę w prawo? – zapytała.
- Spróbuję... – odparłem, bez entuzjazmu. Oczywiście miejsce się znalazło, ale to oznaczało, że będzie ciaśniej. Nie zawsze ciaśniej oznacza lepiej.
Pojawia się więcej członków ekipy technicznej, wraca także ów pan obsługujący latającą kamerę. Ale... podczas koncertu Jamesa kamera pracowała a jego nie było. Hmm... Zasiada przy stanowisku. Oba ekrany pokrywa wielopoziomowe menu z tabelkami w różnych kolorach. Czerwony, bordowy, niebieski, żółty. Tabelki wypełniają jakieś cyfry, ale jestem odrobinę za daleko aby powiedzieć coś więcej. Facet zmienił jedną pozycję w jednej tabelce, z trzewi maszyny wygrzebał kabelek, podpiął do niego komórkę i oddał się rozrywce. Podobnie robią pozostali z ekipy technicznej. Cholerna plaga naszych czasów. A korzystanie z wysoko kontrastowego i jaskrawego ekranu w ciemnym pomieszczeniu fatalnie wpływa na wzrok.
Przychodzi facet z kamerą, dokładnie ten sam który stał wczoraj pod sceną, po prawej stronie. Jest tak blisko, że mógłbym objąć go ramieniem. wysoki i chudy, ma okulary w wytartych oprawkach, w prawym uchu takie.... coś... co przebija mu małżowinę na ukos, w dwóch miejscach, na głowie ma słuchawki (ale tylko z lewej strony przylegają do ucha, z prawej pałąk kończy się jakimś uchwytem) podłączone do kamery, którą dźwiga na ramieniu. Kamera jest wielka, marki „Sony” i zapewne ciężka, bowiem po chwili postawił ją na scenie. Koncerty się zbliża, a facet nigdzie się nie wybiera. Wygląda na to, że będzie tu stał. Cholera, tego nie przewidziałem! Znajduje się dokładnie na wprost mnie, będzie zasłaniał mi widok! Nie, prawdopodobnie nie. Trudno powiedzieć. Taylor jest wysoka, dam radę. Ale obecność pośredników zakłóci oglądanie koncertu. Nawet jeśli nie będzie zasłaniał widoku gwiazdy, to dzięki jego obecności gwiazda będzie miała trudności z patrzeniem na mnie. Jeśli, rzecz jasna, wyrazi taką chęć. Nie mam żadnej gwarancji, że będzie tak jak wczoraj. Sytuacja jest rozpaczliwa i nie mogę zrobić nic by temu zaradzić.
Puszczają muzykę na „rozgrzanie” publiczności, dokładnie tą samą co wczoraj. Facet bierze kamerę i kierują ją na trybuny. Pochylam się, żeby nie zasłaniać. Fanki skaczą, machają rękami i tym co przyniosły, zwłaszcza wtedy, gdy widzą się na telebimach. Zerkam i tu i tu, jednocześnie widząc scenki na żywo i na wielkich ekranach. Facet który siedzi przy maszynerii zaczyna się wygłupiać w rytm muzyki, kamerzysta momentalnie kieruje na niego wielkie oko (nie wiem jakim cudem to dostrzegł), a realizator obrazu błyskawicznie kieruje to na wizję, mimo, że całość trwała zaledwie kilka sekund. Doskonale zgrana ekipa.
Koniec wygłupów, z głośników sączy się inna melodia, która co rusz przycicha, jakby miało się zacząć. Wiem, że od rozpoczęcia koncertu dzieli nas kilka minut. Facet z kamerą zabiera sprzęt i udaje się pod scenę. Nie będzie go tutaj, nie będzie! Świetnie!!
Nagle gasną światła, podnosi się wrzawa, ale zamiast właściwej melodii z głośników, przez kilka sekund, wydobywa się rzężenie. Na szczęście usterka nie trwała dłużej, opada kurtyna, ożywa ogromny ekran. Rozpoczyna się koncert..
(Zakładam, że wszyscy, którzy czytają część drugą zapoznali się z częścią pierwszą, gdzie opisywałem koncert, stroje i wszystko inne z najdrobniejszymi szczegółami. Dzisiejszy koncert jest identyczny, różni się tylko tym, że stoję w innym miejscu niż wczoraj. Dlatego pewnych rzeczy i wydarzeń nie będę powtarzał)
TAYLOR SWIFT
Podobnie jak wczoraj, od..
Welcome to Ney York
Na wielkim ekranie narastają nowojorskie drapacze chmur, nocą, tysiące maleńkich świetlnych punkcików. Jak spod ziemi wychodzą tancerze, z gazetami w dłoniach, rozchodzą się na dwie strony. Po chwili zjawia się Taylor, powitana wielką owacją. Po pierwszych słowach na wielkim ekranie ukazuje się bursztynowy napis „New York”. Cóż... mogę się skupić na oglądaniu tego co na wielkim ekranie, ponieważ z tego co się dzieje na scenie niewiele widać. To znaczy... widać wszystko, doskonale, ale oglądanie dziesięciocentymetrowej Taylor nie daje wiele radości. Do sceny jest bardzo daleko. Taylor ubrana w niebieską spódniczkę mini i coś jakby błyszczącą „górę od dresu”, tancerze w białych spodniach i kurtkach (jakby przybrudzonych, z odcieniem szarości), gwiazda sunie wzdłuż sceny, tancerze wykonują skomplikowany układ. Wczoraj o tej porze, gdy byłem w sektorze pod sceną, oczu nie mogłem oderwać. Od tych nóg. Tak mnie urzekły. Zapewne dzisiaj są równie urokliwe, lecz jestem w innym miejscu i odbieram wszystko inaczej. Skupiam się na tym co na ekranie; tam kamera przemierza Wielkie Jabłko, w przyspieszonym tempie i czarno-białych barwach. Dźwięk jest bardzo dobry, selektywny, czysty, odpowiednia głośność. Pewną niedogodność sprawia mi oglądanie koncertu – żeby widzieć muszę się wychylić, bowiem fani przede mną robią to samo, aby widzieć dobrze muszę wychylić się bardzo mocno, tak, by znaleźć się przed nimi, aby nie zasłaniali widoku. Jakoś daję radę.
Czas. Wczoraj piosenka skończyła się w mgnieniu oka, dzisiaj trwa zgodnie z czasem rzeczywistym. I właśnie się skończyła. Przed Taylor klęka (na jedno kolano) któryś z tancerzy, ona podaje mu mikrofon, zdejmuje kurteczkę, tancerz oddaje mikrofon i zabiera wierzchnie okrycie. Wiem co z nim zrobi, chociaż dzisiaj tego nie widzę (rzuci do fosy, kobiecie z ekipy technicznej, która już tam czeka). Rozpoczyna się...
New Romantic
Na wielkim ekranie tworzą się jakby... skomplikowane laserowe figury geometryczne, jakby ornamentowe ramy. Taylor zostaje w spódniczce i czarnym obcisłym staniczku, śpiewa i wędruje na rampę, po raz pierwszy dzisiaj. Na ekranie wykonane z ostrych linii drapacze chmur wędrują, od środka na zewnątrz, spadają niczym w „tetrisie”. Piosenka jest żywiołowa, dynamiczna i ma to do siebie, że szybko mija. Taylor udaje się na prawo, gdzie w głębi sceny jest ławka. Kładzie się na niej, a tancerze wynoszą ławkę na środek sceny. Taylor siada, podnosi się i wychodzi na rampę. Dobrych kilkanaście metrów, ale i tak jest daleko. Cholera, myślałem, że będzie lepiej.
Generalnie czuję się dziwnie. Jakbym oglądał zwyczajny koncert. Jakbym stał gdzieś z boku i się przyglądał, tak całkiem bez emocji. Jakby to mnie nie dotyczyło. Nie przywykły jestem do takiego odbioru. Zawsze starałem się uczestniczyć, żyć, czuć. Wczoraj było inaczej, zupełnie inaczej. Ale dzisiaj... gdy się tak wychylam, mam przed sobą wielką pustkę. Barierek i fanów po drugiej stronie w ogóle nie widać, a gdzieś tam, daleko przede mną, jest scena. Z fanami obok, w moim sektorze, nie mam żadnego kontaktu. Czuję się dziwnie. Jakbym w tej ogromnej hali był tylko ja.
Taylor mówi, wita fanów i się przedstawia. Wywołuje to żywiołową reakcję. Potem wraca na scenę i zapada się pod ziemię.
Wiem co teraz nastąpi i wiem, że nie będziemy czekali zbyt długo. Lecz zanim to nastąpiło, techniczny, który jak do tej pory siedział bezczynnie (dziwna rzecz – miał przecież obsługiwać „latającą” kamerę, zaś ja miałem się temu przyglądać. Kamera pracuje, a on nic nie robi...), wstał, wyciągnął spod sceny czekanika, wszedł na scenę (ze sceny prowadzą wąskie, metalowe schodki), udał się na rampę i zamontował uchwyt. Wiadomo do czego będzie potrzebny. Dziwne, że wokół kręcił się kilka osób; nikt tego nie zrobił tylko właśnie on.
Przerwa nie trwa zbyt długo, już za chwilę „wyjeżdża” odwrócona tyłem Taylor i zaczyna śpiewać...
Blank space
A wraz z nią cała sala. Jest w błyszczącej i czarnej marynarce, która kończy się w połowie ud. Nie wiadomo czy ma coś pod spodem (z obecnej perspektywy tego nie widać, ale wczoraj ustaliłem, że ma). Przemierza scenę długimi krokami unosząc przy tym nogi, wysoko, niczym bocian. Tancerze za białymi parawanami wyczyniają różne sztuczki, których cień jest widoczny z daleka. To, czego dokonują później nie widać zbyt dobrze, a na dużym ekranie wyświetlane są animacje – czarno białe cienie tańczących sylwetek. Mniej więcej to co robią, chociaż to co robią nie odpowiada temu co jest pokazywane – to tylko animacja. Ale kto zwracałby uwagę na tancerzy – liczy się Taylor. Skupia na sobie całą uwagę. Moją na pewno. Właśnie wyrusza na rampę i wiem doskonale po co. Dostaje kij golfowy, wymachuje nim i zbliża się do owego czekanika, którego będzie obijać. Czekałem na ten moment. Wczoraj widziałem to tylko na telebimie, byłem zbyt daleko. Ale teraz... miejsce jest ładnych daleko na rampie, ale mimo to ładnych parę metrów ode mnie. Za daleko by się jakoś z Taylor zintegrować, ale na tyle blisko by widzieć doskonale co się będzie wyprawiać.
Taylor zaczyna mówić. Czy nie mamy nic przeciwko by przeprowadzić mały eksperyment. Nie, nie mamy. Zaczyna liczyć – raz.. dwa... trzy... cztery... Po niemiecku! Nie, to mi się nie podoba. Zupełnie niepotrzebne lizusostwo, którego się po niej nie spodziewałem. Powinno być tak, jak być powinno. To wielka gwiazda, nie musi robić takich wybiegów. I tak ją kochamy.
Odliczyła, pochyliła się lekko, dwa szybkie uderzenia, u podstawy metalowego czekanika, po nim dwa następne. Wykrzyknęła po tym coś, co nie do końca zrozumiałem. Wydaje mi się, że chodziło jej o „Koln”. Zawsze w tym momencie podaje nazwę miasta, lub państwa. Państwo było wczoraj, dzisiaj pora na miasto.
Następnie fragment został zapętlony i powtarzał się wielokrotnie. Bardzo chciałem to zobaczyć na żywo i z bliskiej odległości (tak jak zobaczyłem), ponieważ... Widziałem to kilka, kilkanaście razy na filmikach i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ów zapętlony fragment nie jest wcale odzwierciedleniem tego co się wydarzyło, lecz podają go z taśmy. Okrzyk nie, ponieważ za każdym razem jest inny, ale te uderzenia kijem... No i nie wiem, sam nie wiem.
Taylor oddała kij, zrobiła jeszcze kilka kroków aż dotarła na małą scenę. Właśnie na to czekałem. Mój plan... Widziałem, na filmikach, jak Taylor, właśnie teraz, dociera na małą scenę, miota się tam, „szaleje”, i w tych szaleństwach dociera aż na skraj, po obu stronach. Również tam gdzie stoję, gdzie na Nią czekam. Właśnie dlatego zająłem takie a nie inne miejsce.
Zrobiła to. I wcale nie było tak jak na filmikach! Inaczej, bardziej zwyczajnie, banalnie. Liczyłem, że... wydarzy się jakiś mały cud. Może nie na miarę wczorajszych cudów, ale chociażby namiastka.
Rozpoczyna się wstęp do...
I knew you were trouble
Ale dwóch tancerzy wskoczyło na małą scenę i zeszło po schodkach do fosy. Są blisko, ale w niemal całkowitych ciemnościach niewiele widzę. Przebierają się, a właściwie rozbierają. Zadanie niełatwe; zjawia się kobieta, ta sama która odbierała kurtkę Taylor, z pojemnikiem, do których pakuje ubrania. Tancerze są gotowi. Wchodzą na scenę, stają na końcu platformy, nadzy do pasa, z czekanikami na karku. Cóż... ten który stoi bliżej mnie... mógłby się ogolić pod pachami.
Pojawia się Taylor. Wybrańcy (dwunastu szczęśliwców zostało wybranych spośród pięciuset kandydatów) wiją się u stóp Pani, zaś gwiazda kroczy między nimi dumnie, wysoko podnosząc nogi i kręcąc jakże zgrabnym tyłeczkiem, który nie jest ani za mały ani za duży. Wiadomo – nogi też ma perfekcyjne. Zwłaszcza, że się przebrała. To znaczy zdjęła czarny kubraczek i została tylko w staniczku i spodenkach.
Obserwuje wszystko z dobrej perspektywy i bliskiej odległości. A gdy dociera na małą scenę i pada na kolana.. jest więcej niż dobrze. Oczywiście zawsze może być lepiej, ale wielu fanów dałoby się pociąć aby znaleźć się na moim miejscu. Zwłaszcza ci pod sceną – albo odwróceni (widzą niewiele), albo patrzący na telebimy (widzą tylko to co pokaże realizator).
Dopiero teraz widzę, że platforma jest lekko uniesiona. Kilkanaście centymetrów, nie więcej. W ogóle nie zauważyłem kiedy to nastąpiło.
Co jakiś czas z rozstawionych wokół rampy dysz strzelają strumienie skondensowanej pary... lub czegoś w tym rodzaju. Wygląda to efektownie, znacznie lepiej niż spod sceny gdzie byłem wczoraj, chociaż do pełnego efektu brakuje jeszcze dystansu. Zapewne najlepiej wygląda to z wysokości trybun, ale nie mam zamiaru tego sprawdzać.
Mam okazję przyjrzeć się lepiej półnagim tancerzom. Jeden z nich ma tatuaż. Niby nic, ale to cała sekwencja jakichś napisów na torsie – kilka linijek, które zajmują całkiem sporo miejsca. Nie mam nic przeciwko tatuażom, ale coś takiego...
Taylor to piękna kobieta i znajdzie się niewielu takich, którzy zaprzeczą. Teraz oglądam Ją głównie z profilu. Nogi – wiadomo. Ale w tym fragmencie koncertu najbardziej podoba mi się fryzura. A zwłaszcza często powtarzany gest, gdy niedbale przeczesuje włosy dłonią – i znów ma wspaniałe.
A na koniec dzieje się rzecz niezwykła. Taylor przychodzi na małą scenę i staje tuż przy krawędzi. Dosłownie... metr ode mnie! Jest nieprzyzwoicie wręcz blisko. Widzę każdy, najdrobniejszy nawet szczegół Jej ciała. Tak blisko nigdy wcześniej nie była i już nie będzie. Zamarłem, bowiem mogą stać się rzeczy nieprzewidywalne i wielkie. Taylor zaczyna mówić... po niemiecku. Ładny gest wobec tubylców, ale czy naprawdę potrzebny? Jeśli wierzyć tłumaczeniom, powiedziała coś w stylu – „fajnie że tutaj jesteście”. No fajnie, ja też się cieszę.
Filmik gdzie Taylor mówi po niemiecku dostępny jest w sieci. Nakręcił go ktoś tuż obok mnie, bowiem przez chwilę, po prawej stronie, widać fragment mojej głowy! Generalnie liczyłem na to, że będę się widział na którymś z nagrań. Bardzo się rozczarowałem. Nie dlatego, że takich nagrań nie ma. Pewnie by się znalazły; problem w tym, że jakiekolwiek nagrania są natychmiast usuwane. Nie rozumiem polityki Big Machine. To znaczy rozumiem, tak mi się wydaje. Pewnie się boją, że gdy ktoś obejrzy koncert w internecie to nie wybierze się na żywo. Tylko że cała trasa wyprzedała się do ostatniego miejsca i nie wydaje mi się, że stałoby się inaczej nawet wtedy, gdyby w internecie było mnóstwo nagrań z różnych koncertów.
Taylor obraca się i staje przodem do nas, przodem do mnie. Pomyślałem wtedy, że... Nie tylko ja tak pomyślałem, bowiem fanka po prawej natychmiast wyciąga ręce. Między rampą i barierkami odległość jest duża (za chwilę powiem dlaczego), ale między małą sceną i nami tak nie jest. Gdyby Taylor, stojąc tak blisko jak teraz, wyciągnęła dłoń i my także... przybilibyśmy piąteczkę. Marzenie by się spełniło. Ale żadnych takich udziwnień nie przewidziano, mimo, że to jest do zrobienia. Taylor wzrok ma spuszczony, nie patrzy na nikogo. Może dlatego by nie ulec pokusie, nie dawać nam nadziei?
Wycofuje się w głąb sceny, wtedy z publiczności wylatuje coś.. i ląduje na scenie, u stóp gwiazdy. Malutki pluszowy misio, siedzący, z niewinną słodką minką. Tak się złożyło, że misio siedzi u stóp Taylor, zwrócony twarzą do publiczności, idealnie prosto, jakby go ktoś posadził. Było to strasznie wzruszające. Taylor nie zrobiła nic, jakby nie zauważyła zabawki. Musiała widzieć. Ale nie zareagowała. Smutne. Potem pluszak zniknął, nie wiem co się z nim stało.
Wraca na scenę główną, rozpoczyna się..
I wish you would
Tym razem role się odwróciły i ci pod sceną są górą. Jestem skazany na oglądanie malutkiej Taylor lub na telebimy, co można zgrabnie połączyć. Utwór jest szybki i dynamiczny, tancerze w głębi sceny skupieni wokół „podwórkowych trzepaków”, uśmiechnięci, wyluzowani i tak też ubrani. Taylor śpiewa, wczuwa się w rolę całkiem wiarygodnie. Utworowi nie towarzyszą żadne animacje, tylko czarno-białe obrazy tego co dzieje się na scenie.
Następuje wreszcie ten moment, gdy odwrócona plecami do publiczności i stojąca na rozstawionych nogach patrzy przez prawe ramię i daje komuś buziaka. Szczęśliwiec. I pomyśleć, że owym wybrańcem, wczoraj, byłem ja! Aż się wierzyć nie chce, ale tak było.
Ale nie ten był najpiękniejszy. Taylor krzyczy, że teraz wszyscy machamy i sama daje przykład. W jednej chwili sala ożywa. Tysiące poruszających się świetlistych punktów. Niesamowity widok, ale tym razem nie ograniczam się tylko do patrzenia. Macham równie energicznie co pozostali fani. Wstyd się przyznać, ale wczoraj wcale nie machałem. Niedługo potem Taylor wraz z otaczającymi tancerzami zapada się pod ziemię.
Na wielkim ekranie pojawiają się goście, jeden po drugim. Opowiadają o początkach znajomości z gwiazdą wieczoru. Znane modelki, Selena Gomez oraz Abigail Anderson – legendarna przyjaciółka Taylor, nie mniej znana niż ona sama. Dokładnie te same wypowiedzi co wczoraj spotykają się z taką samą reakcją publiczności. Mniejsza o gości, wiem co się wydarzy już za chwilę i czekam na to z niecierpliwością. Na wielkim ekranie zaczyna padać deszcz.
How you get the girl
Pojawia się pojedynczy tancerz, z parasolem który świeci. Świeci kilka promieni wzmacniających konstrukcję a także obrys. Z racji tego, że światła są wygaszone robi to wielkie wrażenie. Zjawiają się pozostali, ubrani na szaro i każdy z parasolem. Na wielkim ekranie jakieś miasto o zmroku, na pierwszym planie most, liny i podpora. Przychodzi Taylor, podobnie jak wczoraj ubrana w bladoróżową sukienkę. Tancerze kreślą skomplikowane układy, a Taylor śpiewa i porusza się razem z nimi.
Wczoraj był to jeden z najpiękniejszych momentów koncertu, piosenka jest świetna a choreografia efektowna. Dlatego z niecierpliwością czekałem aż się pojawi. Tym bardziej, że wczoraj byłem za blisko aby wszystko należycie ogarnąć. Dlatego czekałem na dzisiaj. Zaś dzisiaj.... jestem odrobinę za daleko. Gdyby było kilka metrów bliżej i na środku.... Ale i tak jest pięknie, zwłaszcza wtedy, gdy tancerze tworzą ruchomą ścianę z parasoli. Z dalszej perspektywy wygląda niezwykle efektownie.
Gasną światła i sukienka Taylor zaczyna świecić, podnoszą się owacje. Tak sobie myślę, że te parasole to niekoniecznie farba fluorescencyjna. Światło jest zbyt jaskrawe, zbyt mocne. Niewykluczone, że gdzieś tam jest ukryta bateria. Konstrukcja parasola na to pozwala. Sukienka? Kto wie, może również. Ukryte dyskretnie przewody? Da się zrobić.
Taylor skacze, a wraz z nią skacze cała hala. Ja nie skaczę. Mam reklamówkę z pamiątkami pod nogami, musiałbym skakać po nich. Coś mogłoby się zniszczyć, uszkodzić. Nie warto ryzykować. Piosenka przeciąga się w instrumentalnej wersji, bowiem teraz nastąpi radykalna zmiana klimatu, charakteryzacji i wszystkiego. Rozpoczyna się drugi z utworów na który bardzo czekałem.
I know places
Na górnym poziomie sceny ustawiony szereg drzwi, zza jednych wychodzi Taylor. Tym razem ubrana w biały top (czy jak się to nazywa), białe spodenki czarne wysokie buty i czarne podwiązki do tego.
Piosenka jest świetna, nie jakiś tam mdły pop o który można by posądzać Taylor. Tak powiedzą ci, co Jej nie znają. Ale przecież nowa płyta miała być popowa.
Każdy z tancerzy ma drzwi, swoje własne. Rozstawiają je po kątach, tańczą, ubrani w płaszcze, niektórzy w maskach. Doskonale zsynchronizowany ruch sceniczny, współgrający z tym co robi gwiazda.
Czekałem na moment, gdy jeden z tancerzy ustawia drzwi przy skraju sceny, prostopadle do niej, staje za nimi, zapiera się plecami, a drugi z tancerzy nabiega i robi salto do tyłu, praktycznie w miejscu. I się doczekałem. Bardzo to efektowne.
Czekałem na ten utwór jeszcze z jednego powodu – towarzyszy mu niezwykła animacja, której, będąc pod sceną, nie mogłem obejrzeć, ze względu na fakt, że musiałem uważać na to gdzie jest i co robi Taylor. Zaś teraz mogę jedno i drugie, jednocześnie.
Na dużym ekranie korytarz z drzwiami, otwierają się na chwilę, za każdym jest coś innego. A to człowiek bez twarzy, ciemność, płomienie, jakieś błyski. Korytarz pełen rozkołysanych płonących latarni. Coś jakby księżyc. Biegnące lisy. A na koniec wycofujemy się tym samym korytarzem, zamykają się kolejne drzwi, wraz z końcem utworu zamykają się ostatnie. Nie, to jeszcze nie koniec.
Tancerze wraz z drzwiami udają się na rampę, Taylor także. Idzie za rączkę z jednym z nich. Christian Henderson – niewysoki i megaprzystojny. Docierają do końca rampy, w miejsce gdzie zaczyna się mała scena. Blisko mnie. Widzę wszystko bardzo dobrze. Dłonie chłopaka się błyszczą. Jakby były mokre albo tłuste. Gwałtowniejszy ruch powoduje, że z idealnie ułożonych włosów spada kilka kropel wody. Byłby aż tak spocony? Dla tancerzy koncert jest niemałym wysiłkiem, kostiumy są grube i niewygodne, ale żeby aż tak..?
Wdają się w dziwaczny taniec, chłopak jest z tyłu i się do Taylor... przykleja. Dłonie suną wzdłuż zgrabnego ciała, ale na białym topie i na spodenkach nie zostaje żaden ślad. Powinien, skoro ma tłuste lub mokre dłonie. Może nie dotknął Jej wcale? Dałbym głowę że dotknął. Gdyby jednak dotknął na ubraniu zostałby jakiś ślad. A śladów żadnych nie ma.
Taylor rozpoczyna przemowę, która jest wstępem do...
All you had to do was stay
Piosenka jest świetna, lub co najmniej bardzo dobra. Kolejna taka z nowego albumu. Wniosek z tego taki, że nowy album jest dobry, bardzo dobry, a wielka popularność Taylor nie wynika tylko z ogromnych nakładów na promocję i „modę” na Taylor.
Niestety cała piosenka rozgrywa się na dużej scenie; zostaje mi więc telebim lub oglądanie maleńkich figurek. Na telebimie pokazują nudną animację, jakąś twarz a właściwie same oczy – bardzo ładne. Taylor śpiewa bardzo dobrze, a w rolę szalonego kochanka wciela się Austin Spacy – malutki i piekielnie przystojny. Jeden z trzech tancerzy, którzy przechadzali się wśród fanów przed koncertem. Miota się, klęka, prosi, błaga, cierpi, koledzy go powstrzymują.. Bardzo udane widowisko, wymagające sporych umiejętności i doskonałego zgrania. Ale zespół jest zgrany, o czym przekonałem się już wielokrotnie.
Zjawia się dwóch technicznych, jeden wysoki i chudy, z brodą, ma na głowie... taką lampkę.. podobną do tej jakiej używają laryngolodzy. Jeden z nich dźwiga metalową balustradę. Wskakują na scenę i montują co trzeba. Taylor już idzie po rampie, prowadzona pojedynczym reflektorem, i gra na gitarze. Hala jest zaciemniona, plama światła przesuwa się w ślad za Taylor; gwiazda nadchodzi, zbliża się coraz bardziej, a u szczytu rampy, w ciemnościach, wciąż trwają gorączkowe prace. Techniczny z lampką na głowie (w hali jest ciemno, musi widzieć co robi a ręce ma zajęte) montuje konstrukcję, drugi statyw z mikrofonem.
Zdążyli. Na kilka sekund, kilka metrów przed nadejściem Taylor. Ale czuwają u szczytu rampy. Gdy Taylor staje przy konstrukcji, jeden z nich wskakują na rampę, tuż za nią, zakłada linki do pasa który ma już na sobie i mocuje je do konstrukcji. Niewiarygodnie szybko i sprawnie. Rozpoczyna się...
Wonderland
Rampa powoli się unosi, ostatecznie nie wzniesie się zbyt wysoko. Jest znacznie niżej niż myślałem że będzie. Jakieś dwa, dwa i pół metra ponad nami. Przesuwa się do przodu, wszyscy w sektorze unoszą głowę ku górze i patrzą w skupieniu. Taylor jest bardzo blisko, naprawdę na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie to, że jest ponad nami... To jest mój czas; wczoraj ten fragment koncertu obserwowałem tylko na telebimach, dzisiaj mam niczym nieskrępowany widok. Chociaż... Taylor jest w skąpych spodenkach i obserwowanie Jej od dołu jest.. nieco krępujące. Gdy tak na Nią patrzę... trochę się rozmarzyłem. Taylor „wisi” jakby w próżni, światełka wysoko pod sufitem przypominały gwiazdy; miałem nieodparte wrażenie, że śpiewa na tle rozgwieżdżonego nieba. I tylko dla mnie, reszta przestała istnieć. Chyba najpiękniejszy moment koncertu...
I przez ten czas gdy tak wisiała nade mną (nie dokładnie nad moją głową, była trochę z przodu), nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że patrzy na mnie. Że przez te kilkadziesiąt sekund cały czas patrzy dokładnie na mnie. Szalona teoria.
Taylor śpiewa tylko z akompaniamentem gitary, pięknie brzmi. Platforma cały czas przesuwa się w prawo (z mojego punktu widzenia, czyli tam naprawdę w lewo); w pewnej chwili konstrukcja znajduje się nad moją głową i nie widzę nic poza tym, ale to tylko chwila. Taylor rozpoczyna kolejny utwór..
Clean
Taylor śpiewa przy akompaniamencie gitary akustycznej, ale sama już nie gra. Platforma się obraca, w końcu staje w poprzek sali. Taylor jest daleko, ale widzę dobrze. O wiele lepiej niż to było wczoraj. Nie trzeba zadzierać głowy wysoko góry i wykręcać się w nienaturalnej pozycji. Nie muszę też dzielić uwagi między tym co dzieje się na ekranie a Taylor, tym razem jedno nie wyklucza drugiego. A piosence towarzyszy wyjątkowo piękna animacja.
Taylor (lub dziewczyna łudząco podobna do Taylor) leży na brzuchu, w czarnej błyszczącej sukience i patrzy przejmująco smutnym wzrokiem. Dziewczyna, której połowę włosów i głowy stanowią splątane gałęzie. Głowy wypełnione dymem. Dziewczyna w pozycji embrionalnej na tle burzowego, pełnego błyskawic nieba. Dziewczyna z nagimi plecami, obejmuje się ramionami. Dziewczyna z włosami pełnymi kwiatowych pąków. Dziewczyna, której głowę wypełniają gałęzie kwitnącej jabłoni.
Gdy platforma staje w poprzek już wiem dlaczego odległość między rampą a barierkami jest taka duża. Ramie które wspiera platformę i biegnie na ukos wystaje tak daleko, że gdyby publiczność była nieco bliżej mogłaby dotknąć konstrukcji. A tak przecież być nie może. Między innymi ze względów bezpieczeństwa.
Piosenka jest świetna, bardzo piękna i romantyczna. Mógłbym tak słuchać w nieskończoność. Taylor nie trzyma się już kurczowo stanowiska które dla niej przygotowano. Przechadza się po platformie, staje na środku, przyklęka. Wreszcie udaje się na przeciwległy koniec gdzie przygotowano drugie stanowisko. Nawet nie wiem kiedy to się stało, nie widziałem. Prawdopodobnie równoległe pracowała druga ekipa technicznych. Ma tam przygotowane klawisze. Zaczyna się.. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:13, 20 Gru 2015, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:14, 20 Gru 2015 |
|
|
Love story
Piosenka znana każdemu, nie tylko fanom Taylor, jeden z wielkich przebojów. Niestety, wielkie przeboje które Taylor zaserwowała na bieżącej trasie zostały mocno przearanżowane. Niektóre zniosły to lepiej, inne gorzej. „Love story” należy do drugiej z kategorii. Wszelkie przeróbki starych hitów na modłę nowoczesnych łagodnie mówiąc nie bardzo się udały. Taylor gra na klawiszach i kręci tym jakże zgrabnym tyłeczkiem.
I nie miałem racji. Stanowisko technicznego, który siedzi obok mnie to nie obsługa latającej kamery. Facet steruje ruchomą platformą. Steruje... dużo powiedziane. Włączył jakiś guzik, a reszta dzieje się sama. Na pulpicie numerycznym migają wielkie przyciski. Będą tak migać dopóki nie ustanie ruch platformy. W zasadzie praca mężczyzny ogranicza się tylko do włączenia odpowiedniego guzika. Podczas koncertu tak, ale nie widzimy co robi przed i po. Gdy trzeba wszystko rozłożyć, złożyć i ustawić na nowo.
A swoją drogą... kto obsługuje latającą kamerę? Przecież ktoś musi. Jakoś trudno mi uwierzyć, że wszystko dzieje się samo i jest wcześniej zaprogramowane. Bywają takie momenty, że kamera zbliża się do platformy i Taylor na pół metra. Tu trzeba wielkiej precyzji. Jeśli ktoś steruje nią mając do dyspozycji tylko model na ekranie komputera i współrzędne, to szacunek.
Sam montaż kamery to musi być spore wyzwanie. Nawet tutaj, w dużej hali, trzeba jakoś rozpiąć i zamocować druty po których się porusza (zakładam, że punkty zaczepienia mieszczą się gdzieś pod dachem hali). A ogromne amerykańskie stadiony? Setki metrów rozpiętości.
Starałem się jakoś podejrzeć stanowisko realizatorów, zwłaszcza duży monitor podzielony na szesnaście części, co rusz zerkałem w tamto miejsce, ale się nie dało. O ile przed koncertem z miejsca w którym stoję ekran był doskonale widoczny, o tyle w chwili gdy sektor zapełnił się fanami ci najwyżsi skutecznie zasłonili wszelkie widoki.
Platforma się obniża, Taylor odpina uprząż, wchodzi na scenę i znika w zapadni.
Po chwili zaczyna się..
Style
Wychodzi Taylor, ubrana w jakby koktajlowy postrzępiony strój w kolorze białym. Kroczy dostojnie w kierunku rampy wysoko przy tym podnosząc nogi. Zjawiają się tancerze ubrani w błyszczące niebieski garnitury. Mają, co już zaobserwowałem wczoraj, buty na rolkach. Zjeżdżają ze sceny, śmigają na rampę tuż obok kroczącej gwiazdy, parami. To jest trudne. Rampa jest wąska, oni rozwijają sporą (jak na te warunki) szybkość; jeden z nich przemyka tak blisko, że podmuch zwichrzył nienaganną fryzurę Taylor! Ta przegarnęła włosy rękoma i znowu miała nienaganną. Niesamowite.
Taylor musi iść prosto, idealnie prosto, i nie machać rękami. Ona nie widzi zbliżających się tancerzy, oni nie wiedzą co zrobi ona. Muszą bezgranicznie sobie ufać. Gdyby zrobiła pół kroku, w prawo lub w lewo (może się potknąć, w końcu jest na obcasach, lub zrobić coś innego, nieprzewidzianego), machnęła ręką, gdyby w tym momencie nadjeżdżał któryś z tancerzy... nic by nie zrobił. Mogłoby dojść do zderzenia, co przy sporej prędkości niosłoby opłakane rezultaty dla gwiazdy. Mógłby spaść z rampy, z wysokości prawie dwóch metrów, potrącona Taylor także mogłaby spaść. Aż strach pomyśleć. Ale, na szczęście, do niczego nie doszło.
Nie lubię tej piosenki. Jest taka smutna, nostalgiczna i według mnie to słaba kompozycja. Nie przykładałem się więc za bardzo; spokojnie obserwowałem co się dzieje czekając na koniec i ciekawsze rzeczy, który niebawem nastąpią.
To był błąd.
Taylor dotarła na platformę małej sceny, ale zanim się tam znalazła, stanęła tuż przy końcu rampy. Blisko mnie, ale nie o tą bliskość chodzi. Poczynania gwiazdy śledzą reflektory; nawet gdy stoi w pobliżu trudno nawiązać jakiś kontakt ponieważ świeci jakiś reflektor z przeciwnej strony i ten blask... może nie oślepia, ale sprawy nie ułatwia. Ale teraz, po raz pierwszy, stanęła w taki sposób, że sylwetką zasłania blask reflektora z przeciwnej strony. Stoi blisko, może trzy metry od mnie, widać ją doskonale.
Przyszła mi do głowy jedna myśl – „byłoby genialne zdjęcie”. No właśnie, zdjęcia. Nie mam telefonu..
Okej, okej...
Ale załatwienie odpowiedniego sprzętu na koncert nie byłoby problemem. Nie o to chodzi. Byłem na osiemnastu koncertach Alanis i nigdy nie zrobiłem żadnego zdjęcia, chociaż pięknych okazji nie brakowało. Dlaczego? Koncert idola (nie bywam na przypadkowych koncertach, więc jeśli się wybieram na jakiś, poświęcam wiele trudu i pieniędzy by znaleźć się jak najbliżej, to coś znaczy) jest dla mnie przeżyciem mistycznym, duchowym, chłonę wrażenia całym sobą.. i w takiej chwili nie byłbym w stanie wyciągnąć aparatu i zrobić zdjęcia, nie potrafiłbym. Byłby to, w moim przekonaniu, brak szacunku. Dla tego kim jest Taylor i co sobą prezentuje. Oczywiście innym robić zdjęć nie zabraniam ani ich nie potępiam.
- Czy Taylor śpiewała z playbacku? – spytała mnie pewna kobieta, gdy wróciłem. Taylor, z playbacku?!
Za postawienie tak śmiałej tezy można by się śmiertelnie obrazić. Ale... sprawa wcale nie jest tak oczywista jak się wydaje, że jest. Sam byłem ciekaw i przy nadarzającej się okazji, takiej właśnie jak teraz, gdy stoi odwrócona bokiem i śpiewa, mogę dokładnie się przyjrzeć, skonfrontować ruch warg z tym co płynie z głośników. I... wydaje się, że śpiewa naprawdę, chociaż stuprocentowej pewności dać nie mogę.
Taylor zatrzymała się na środku sceny, stanęła w ulubionej pozie, odwrócona plecami, na szeroko rozstawionych nogach. Patrzy przez ramię, w prawo. Czyli w moim kierunku.
I wtedy to się stało.
Wzrok Taylor, niezwiązany z nikim konkretnym, ni stąd niż zowąd koncentruje się na mnie.
Przez sekundę albo dwie... PATRZY MI W OCZY!!
Tego się zupełnie nie spodziewałem. Małe, niebieskie oczka. Ona wie, że ja wiem, że ona patrzy mi w oczy. To nie jest takie zwyczajne spojrzenie. Trudno jednoznacznie określić jego charakter. Łatwiej powiedzieć czym nie jest. Nie jest karcące, gorszące, wściekłe, słodkie, rozbrajające ani gniewne. Ale ma w sobie moc. Patrzy tak... władczo. Jakby chciała powiedzieć – „jam tu pani, a ty masz się podporządkować, czy tego chcesz czy nie. I lepiej żebyś chciał, bo i tak musisz”.
Gdy na mnie spojrzała, to było... jakbym biegł a to jedno spojrzenie osadziło mnie w miejscu. Zapadło mi głęboko w serce i już do końca koncertu czułem jego brzemię. I mówi to ktoś zupełnie niezwiązany z Nią emocjonalnie.
Naprawdę niezwykła z Niej dziewczyna. Naprawdę.
Jako że nic się nie dzieje zupełnie bez przyczyny, na podstawie tego co się wydarzyło mogę wnosić, że Taylor w czasie „Wonderland”, gdy mi się zdawało, że patrzy na mnie, naprawdę na mnie patrzyła! Pytanie... dlaczego ja? Wokół setki, tysiące innych fanów; każdy z nich lepszy, młodszy, ładniejszy..... więc..?
To samo było z Alanis. Już na pierwszym koncercie (na jakim byłem) zwróciła na mnie uwagę, a potem było tylko lepiej. Z kulminacją podczas (jak dotąd) ostatniego. Co do Alanis... można by powiedzieć, że Ją „zamęczyłem”. Moją wytrwałością, z koncertu na koncert, przez tyle lat. I w jakiś sposób to doceniła. Trochę naciągana teoria, ale lepsza taka niż żadna. Ale w przypadku Taylor nie ma racji bytu – widziała mnie po raz drugi. Pomimo tego stało się to, co się stało. Obie wielkie światowe gwiazdy zachowały się podobnie.
Może... kluczem jest właśnie fakt, że nigdy zdjęć nie robiłem. Wyróżniałem się jako jedyny człowiek, który nie wyciąga malutkiego przedmiotu w ich kierunku, w wiadomym celu. Który znalazł się na koncercie tylko po to, aby obejrzeć koncert. Może właśnie dlatego mnie szanują.?
A może po prostu miały taki kaprys? Kto wie co przychodzi do głowy kobietom, które mogą wszystko.
Na wielkim ekranie po raz drugi pojawiają się przyjaciółki Taylor. Opowiadają o jakże ważnych w Jej życiu kotach. Taylor ma czas by się przebrać do kolejnego utworu którym jest..
Bad blood
Powitany wielką owacją fanów. Ubrani na czarno tancerze wnoszą dziwaczne konstrukcje.. jakby kwatery okien. Zjawia się i Taylor, ubrana w skórzany kostium. Czarny.
Piosenka, jak na mój gust, oszałamiającą kompozycją nie jest. Ale może się podobać. Zwłaszcza z takiej odległości jak moja dzisiejsza. Gra świateł, efekty, wyglądają o wiele lepiej niż pod sceną. I cieszę się, że pod sceną nie jestem. Linia melodyczna oparta na perkusji i basie dosłownie miażdży. Z najbliższej odległości uderza z siłą młota pneumatycznego. Wczoraj dźwięk sprawiał mi fizyczny ból, przechodziłem poważny kryzys, czułem się fatalnie. Dzisiaj, z dużej odległości, jest zupełnie inaczej. Ze spokojem i w świetnej formie przyglądam się temu co się wyprawia.
O ile wcześniej, właściwie za każdym razem, choreografię i ruch sceniczny bardzo chwaliłem, o tyle obecnie ganił będę. Piosenka jest bez pomysłu, tancerze biegają bez ładu i składu, fikają koziołki, przenoszą i ustawiają owe dziwaczne konstrukcje w różnych konfiguracjach, Taylor się na tym kładzie, jest noszona niczym królowa w lektyce. Nic specjalnego, ale piosenka jest bardzo popularna i fanki szaleją. Na wielkim ekranie również nie dzieje się nic ciekawego. Nie odczuwam więc żalu gdy się kończy. Taylor od razu dostaje gitarę, robi kilka kroków na rampę i zaczyna...
We are never ever getting back together
Wielki przebój z poprzedniej płyty, niestety, jak wszystkie piosenki z innych albumów wykonywane na koncercie, sprowadzony do wspólnego mianownika z albumem „1989”. Czyli wykonywany w zupełnie innej aranżacji, innym tempie niż oryginał.
Taylor na gitarze gra dobrze, bardzo dobrze, więc nie ma mowy o ściemnianiu. Wykonuje utwór w mocnej, rockowej wersji. Cóż, mnie się bardzo podobał ten luzacki, zabawowy klimat oryginału, ten.... pop. Jak widać rock nie jest lekarstwem na wszystko i jedyną słuszną drogą. Ale to tylko moja prywatna opinia, można się z nią nie zgadzać. Każdy lubi to co mu się podoba.
Obserwuję Taylor z dużej odległości, jest na rampie, kilka metrów od sceny, ale dla mnie to o wiele za daleko. Pozostaje tylko słuchanie i spoglądanie na telebimy. A tam nie dzieje się nic wielkiego. Taylor z gitarą, wygląda jak teraz, z tą wszak różnicą, że na wysokości oczu ma szeroką i czarną kreskę. Wygląda jak miś panda.
Taylor od czasu do czasu macha rękami dyrygując chóralnymi zaśpiewami w refrenach. Po czym wraca do gry. dziwne. Co wtedy dzieje się z piórkiem? Czy podczas klaskania cały czas ma go w palcach? Bo jeśli nie.. to skąd ma nowe, do grania? Przecież nie gra placami. Nie wiem, nie zauważyłem.
Wraca na scenę, z gitarą na biodrze (w ogóle miała bardzo nisko zawieszoną gitarę, do grania... ale skoro tak jej wygodnie..), staje w miejscu gdzie jest zapadnia i znika.
Przerwa nie trwa zbyt długo. Nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego tym razem nie daję się zaskoczyć. Taylor wyjeżdża do góry, siedzi przy fortepianie. Zaczyna się...
Wildest dreams
Wczoraj był to najpiękniejszy moment koncertu. Czy dzisiaj będzie tak samo?
Taylor ubrana w jasną i błyszczącą suknię, siedzi przed czymś w rodzaju futurystycznej wersji fortepianu. Panel z klawiszami, zaś z tyłu całość kończy się paskami błyszczącego srebrnego metalu. Wygląda to niczym... fale?
Mogę polegać tylko na telebimach i wielkim ekranie; widoczność na żywo, ze względu na dużą odległość, jest mocno ograniczona. Na szczęście Taylor jest często pokazywana, właściwie przez cały czas.
Utwór to świetna kompozycja; mając więc tak doskonały materiał wyjściowy wykonanie nie mogło być inne niż wyborne. I było. Pięknie się kołysze, można się rozmarzyć słuchając. Bardzo lubię wykonania akustyczne, z udziałem fortepianu.
Jeszcze na początku Taylor przestaje na moment, patrzy wyczekująco w kierunku publiczności, uśmiecha się, robi miny. Momentalnie podnosi się wrzawa. Później jest już tylko i wyłącznie poważnie.
Gdybym się czepiał, mógłbym powiedzieć, że jestem za daleko by widzieć wszystko tak jak należy. Tak jak należałoby, gdyby warunki były idealne.
Piosence towarzyszy niesamowity teledysk. Podwodny świat, dyskretnie oświetlona rafa koralowa, tajemnicze cienie, unoszące się ku górze pęcherzyki powietrza. Ona i on. Zmierzający w przeciwnych kierunkach. Ona się wynurza, on wychodzi jej naprzeciw. Stykające się dłonie, niczym na fresku „Stworzenie Adama”. Jak dla mnie mogłoby to trwać w nieskończoność.
Ale nie będzie. Taylor śpiewa coraz to żarliwiej, w końcu zrywa się i wychodzi na rampę. Odrzuca przy tym dół, coś w rodzaju „spódnicy”; okazuje się wtedy, że ma na sobie obcisły i jednorodny kremowy kostium. Śpiewa jeszcze przez jakiś czas, bardzo ekspresyjnie, po czym utwór się kończy. Musiało to kiedyś nastąpić, niestety.
Piosenka działa na mnie wyjątkowo kojąco; gdy jestem wk... zdenerwowany, znaczy się, to słucham właśnie „Wildest dreams”, ale nie w wykonaniu Taylor, lecz Tyler Buono. Polecam.
Taylor zostaje na scenie, przy mikrofonie. Rozpoczyna się..
Out of the woods
W moim odczuciu najsłabsza piosenka w całym zestawie. Takie przekonanie miałem już po obejrzeniu nagrań z kilku koncertów i to się potwierdziło na żywo. Utwór jest nudnawy, chociaż Taylor stara się jak może. Wymachuje rękami, gestykuluje.
Piosence towarzyszy ciekawa wizualizacja. Na wielkim ekranie las – splątanych gałęzi i mrocznych pni przez które przebija się światło w sposób niepokojący. Jakiś kamienny, futurystyczny most, niczym z „Avatara”. Dziwaczne krajobrazy.
Taylor szybko porzuca bezpieczne miejsce na scenie i rusza w trasę po rampie. Dociera aż na małą scenę, tam zatrzymuje się na dłużej. Przyglądam się Jej, wiem, że po raz ostatni. Kostium ściśle przylega do atrakcyjnego ciała. Materiałem pokryte są nawet buty a także malutki nadajnik do odsłuchów. Gdy tak stoi, blisko mnie.... zastanawiam się, czy... ma coś pod spodem.
Męska, szowinistyczna świnia. W dodatku zboczona.
A niby czemu? Co w tym złego, że mnie, jako mężczyźnie, podoba się piękna kobieta?
Przyglądam się, przyglądam... i sam nie wiem. Materiał zagęszcza się w newralgicznych miejscach i doprawdy trudno powiedzieć czy stanowi jedyne okrycie gwiazdy.
Taylor zatrzymuje się przy końcu sceny, widzę Ją z profilu. Cóż, naprawdę ma wystające zęby. I to mocno. Jak im dwiema. Ale jednocześnie są bardzo ładne i bardzo białe.
Stoi przez chwilę nieruchomo, wrzawa narasta, ona zaś robi zdziwioną minę, jakby chciała powiedzieć – „to naprawdę dla mnie? nie wierzę.” Wygląda to uroczo i bardzo naturalnie. Dałbym się nabrać, gdyby nie fakt, że na każdym koncercie Taylor odstawia ten numer. Starannie wyreżyserowany.
Pojawiają się tancerze; każdy niesie coś w rodzaju długiej wędki na szczycie której zamocowany jest wielki... latawiec... z papieru. Machają tym na tyle sprawnie, że latawce się nie plączą.
W pewnej chwili strzela armatka i wyrzuca w powietrze chmurę właśnie takich latawców, miniaturowych. Ale daleko, bardzo daleko ode mnie. Sektory pod sceną są nimi zasypane, ale tutaj gdzie stoję nic nie dociera. Szkoda, wielka szkoda, bo miałem plan by tego nałapać i zabrać na pamiątkę. Wielkie szczęście, że mam je z wczoraj. Całe dwie sztuki.
Piosenka się kończy, Taylor znika, a na wielkim ekranie ukazują się bohaterki. Opowiadają o słynnych kotach gwiazdy. Krótka sekwencja wypowiedzi kończy się hasłem, że gwiazda jest tylko jedna. Rozpoczyna się...
Shake it off
Taylor wybiega na scenę, w podskokach, od razu udaje się na rampę. Tuż za nią podążają tancerze, ubrani w niebieskie błyszczące marynarki, białe koszule, muszki, lakierki i krótkie spodenki – niczym Angus Young. Ustawiają się na całej długości rampy, Taylor pośrodku. Przypinają się do czekaników, które zamocowała ekipa techniczna, pod osłoną ciemności. Widziałem to, przechodzili obok mnie. Taylor ma w dłoniach mikrofon i nie przestaje śpiewać, przypina ją jeden z tancerzy.
Rampa szybko idzie w górę, potem zaczyna się obracać, wokół osi środkowej, tak, że centralna część stoi w miejscu a najszybciej obracają się ramiona. ramiona obracają się naprawdę szybko, do tego rampa jest nieco chwiejna (bo ekipa na niej tańczy); jeśli któryś z tancerzy cierpi na lęk wysokości, to... ale na pewno żaden z nich. Tym bardziej Taylor.
Widać raczej kiepsko. Rampa jest w pewnej odległości od mojego stanowiska, w momencie gdy idzie w górę i się obraca, przesuwa do przodu, to już prawie nic nie widać. Na telebimach nie bardzo można polegać – dzieje się dużo i chaotycznie. Wyświetlane są powiększone do granic możliwości frazy z piosenki, dziwaczne animacje, Taylor i to co się dzieje pokazuje się mało i w ograniczonym zakresie. Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Hala szaleje, wrze, kipi, zabawa na całego! Wiadomo – największy przebój i hit.
Zabawowy nastrój udziela się także członkom ekipy technicznej, najbardziej człowiekowi odpowiedzialnemu za obsługę rampy. Gdy przechodzą koledzy wyciąga rękę – przybijają mu piątki, niektórzy chętnie, inni z zażenowaniem. Że przecież to nie wypada. Jest i dziewczyna – na obu nadgarstkach ma świecące bransolety, takie jak my. Gdy zbliża się do znanej mi dwójki, dziewczyny w chustce i z uszami oraz chłopaka o azjatyckich rysach (tego, który tak wariował na koncercie Jamesa), zaczyna z nimi rozmawiać. Ciska się z dziewczyną, pokazuje dłonią w róg hali, w kierunku sceny. Czyżby zapraszała ich za kulisy? Szczęściarze...
Rampa opada, sypie się confetti, Taylor znów na scenie. Przedstawia zespół, potem tancerzy. Koniec....
Zapalają się światła, nie będzie już nic więcej. Szkoda, wielka szkoda. Zawsze po koncercie, w takich momentach odczuwam dojmujący żal i ogromny niedosyt. Człowiek wciąż jeszcze żyje emocjami, chciałby więcej i więcej...
Zostaje jeszcze przez chwilę w hali, która powoli się opróżnia. Ekipa techniczna już przystępuje do demontażu, muszą się spieszyć, jutro koncert w Amsterdamie. Na korytarzach Areny tłumy, kręcę się to tu to tam, bez celu. Nie chcę jeszcze wychodzić, w przeciwieństwie do ekipy nie muszę się spieszyć. Koszulkę już mam, stoisko z firmowymi burgerami omijam wielkim łukiem. Jestem głodny i spragniony, ale mam inny pomysł. Wreszcie wychodzę na zewnątrz. Spotyka mnie przykra niespodzianka – pada deszcz. Niewielki, właściwie to mżawka, ale żadnego nakrycia głowy nie posiadam. Parasola tym bardziej. W dodatku wyszedłem innym wejściem niż zaplanowałem i teraz muszę nadrabiać drogi. Ciemno. Mapy nie mam, ale drogę znam doskonale. Trzeba się pospieszyć, pada coraz mocniej.
Na moście zatrzymuje się jedynie na krótką chwilę. Szkoda, bo widok jest bajeczny. Kolejny przystanek – dworzec główny. Nawet bardzo nie zmokłem. Przechadzam się po opustoszałych korytarzach, szukam miejsca gdzie można coś zjeść. Nie mam zamiaru kłaść się spać o głodzie. Wszystko zamknięte, z wyjątkiem jednego – Mc Donalds. A tam tłumy, większe nawet niż w południe. Pewnie dlatego, że wszystko inne zamknięte. Można nie tylko zjeść, ale i posiedzieć, a nawet.... przenocować. Nikt nikogo nie będzie wyrzucał. Wiem to na pewno – nocowałem w takim miejscu, w Hamburgu. Dawne dzieje...
Tym razem zdecydowałem się na coś nowego. Beconburger z wołowiną. Do tego nieśmiertelny zestaw w postaci frytek, ketchupu i coli. Sześć euro osiemdziesiąt dziewięć centów. Bułkowy wkład niespodziewanie bardzo smaczny. Zjadłem, kupiłem jeszcze jedną colę, posiedziałem chwilę i poszedłem do hotelu. Za dziesięć pierwsza. Położyłem się spać pół godziny później.
Ranek chłodny i wietrzny, słońce przebija się przez chmury. Czas na śniadanie. Strefa bufetu niewielka, a gości nadspodziewanie dużo. Nie przypuszczałem, że w takim małym hotelu będzie aż tylu. Gdy się zjawiłem nie było wolnych miejsc. Musiałem wrócić do pokoju i poczekać pół godziny. Śniadanie... trochę lepsze niż wczoraj. Większy wybór dań, mniej błędów do popełnienia.
Pozostało się jeszcze spakować, wymeldować i czekać na autokar. Cztery godziny. Droga powrotna była długa i męcząca – jak zwykle.
Zanim pojechałem na koncerty, powiedziałem – „na pewno nie spotkamy się więcej”. Po pierwszym dniu – „raczej się nie spotkamy”. A teraz... teraz to już sam nie wiem..
Ps. Wszystkie wydarzenia przedstawiono zgodnie z faktycznym ich przebiegiem.
Ps 2. Dziękuję Taylor za piękny koncert i za to spojrzenie...
Ps 3. Dziękuję dwóm fankom Taylor, które wracały wraz ze mną do Polski. Za miłe towarzystwo. I przepraszam za bufonadę jaką odstawiłem.
Ps 4. Podziękowałbym przyjaciołom za wsparcie, ale takowych nie posiadam. Za to wrogów coraz więcej i więcej... |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|