|
|
|
|
AlanisWeb
Forum Fanów ALANIS MORISSETTE |
|
|
|
|
|
Autor |
Wiadomość |
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Sob 23:58, 19 Gru 2015 |
|
|
Taylor Swift
THE 1989 WORLD TOUR
Cologne, Germany June 19th 2015
Nie, to nie tak. Wcale nie uważam się za zdrajcę, nic z tych rzeczy. Nie zrezygnowałem z koncertów Alanis aby jechać na Taylor. Alanis na razie nie koncertuje, więc mogę robić co chcę, oglądać koncerty kogo chcę, wciąż pozostając jej największym fanem. Potraktujmy to jako małą odskocznię (co jest ewenementem, ponieważ takich odskoczni nigdy jeszcze nie robiłem), a gdy przyjdzie właściwy czas wrócimy do głównego tematu. Kiedyś przyjdzie, na pewno przyjdzie.
Wybór artystki, która miała zapełnić lukę nie jest przypadkowy. Taylor miałem na oku od dłuższego już czasu. Właściwie od początku jej światowej kariery. Spodobała mi się jako kobieta (wprawdzie wolę brunetki, ale wobec pięknej blondynki nie pozostanę obojętny); do tego stopnia, że gdy szukałem fizycznego odpowiednika jednej z bohaterek mojej książki, wybór padł na Taylor. Ale ważny był nie tylko wygląd, lecz i rys osobowości. Jest więc sobie Julia – wysoka i zgrabna blondynka o długich nogach, jasnych kręconych włosach i słodkim spojrzeniu, wciąż lekko zażenowana i nieśmiała, ale jakże naturalna i urocza. Ujmująca. Taka była Taylor w teledyskach i podczas trasy „Speak now”, właśnie tak ją odbierałem. Wiem to na pewno, bowiem teledyski i koncerty z trasy (oficjalne jak i nieoficjalne) obejrzałem wszystkie. Oraz sporo filmików z cyklu „behind the scene” i „making of”. Książkowa Julia różni się od pierwowzoru tym, iż dokonałem znacznych modyfikacji w części przedniej. W przypadku Taylor, tej wczesnej, nie ma o czym mówić. Nie mówi się o czymś czego nie ma.
Na tym koniec. Wybierać się gdzieś nie miałem zamiaru. Była przecież Alanis. Na pierwszym miejscu była Alanis. Na drugim i trzecim zresztą też. Bycie największym fanem pochłaniało sporo sił i mnóstwo środków. Nie było miejsca dla osób trzecich.
Przerwa w koncertowaniu Alanis wciąż się przedłużała, natomiast Taylor wydała płytę „Red”. Te kilka piosenek do których nakręcono teledyski bardzo mi się podobało, pomyślałem więc o ewentualnym koncercie trochę poważniej. Koncert w Berlinie. Niedaleko, byłem, tam kilka razy. I co? Ano nic. Nie pojechałem, ale nie jest to, jakby można sądzić, tylko i wyłącznie moja wina. Zaistniały pewne okoliczności łagodzące.
Po pierwsze – koncert miał się odbyć w połowie lutego, a to środek zimy. Przestraszyłem się mrozów, śniegów i ogólnie trudnych warunków atmosferycznych. Jak do tej pory trasy na które jeździłem (poza dwoma wyjątkami – w kwietniu i listopadzie) odbywały się w lecie. Byłoby to wyzwanie z jakim zetknąłbym się po raz pierwszy. Ostatnimi laty zimy bywają łagodnie, ale pora jest taka, że równie dobrze mogłoby być i trzydzieści stopni mrozu.
Berlin to jedyne z wielkich niemieckich miast (a odwiedziłem wszystkie z wielkich), gdzie międzynarodowy dworzec autokarowy mieści się w zupełnie innym miejscu niż kolejowy, daleko poza centrum miasta. Okolica cicha, spokojna i odludna. Gdybym przejechał do Berlina autokarem (a tak by było) i nie miałby mnie kto odebrać (patrz wyżej), musiałbym czekać do rana (Berlin to pierwszy przystanek po przekroczeniu granicy, leży niedaleko, więc autokar zjawia się tam dwadzieścia minut po drugiej. W nocy) aby przemieścić się do cywilizowanych rejonów. Pieszo i z mapą. Najbliższym punktem zaczepienia jest dworzec ZOO. Jakieś trzy kilometry. Ale trzeba czekać aż się rozwidni. Łażenie po nocy w zupełnie nieznanym terenie to samobójstwo. W siarczystym mrozie i głębokim śniegu, który zaciera kontury znajomych miejsc, gdybyśmy takowe mieli. Całkiem realny scenariusz.
Oczywiście gdy wracałem z koncertów, łaziłem po nocy, z mapą w ręku. Z tym, że była to zazwyczaj droga powrotna, którą przemierzałem już wcześniej, za dnia. Zapamiętywałem charakterystyczne punkty, miejsca gdzie należało skręcić itd. Było znacznie łatwiej. Zwłaszcza w środku lata, gdy konsekwencje ewentualnego zgubienia drogi nie będą poważne.
Pozostaje więc czekać. Jest niewielka poczekalnia, ogrzewana i otwarta przez całą dobę. Twarde i niewygodne ławki. Czekanie odbywa się w towarzystwie innych „podróżnych”, którym spartańskie warunki nie przeszkadzają. Śpią w najlepsze głośno chrapiąc. Przerabiałem taki scenariusz. Czekanie w towarzystwie ludzi o podejrzanej przeszłości i mocno niepewnej przyszłości do przyjemnych nie należy. A czekać musiałbym wyjątkowo długo, co najmniej do dziewiątej. Jest przecież środek zimy.
Dramatyzujesz. Zapomniałeś powiedzieć, że gdy staniesz przed wejściem do owej poczekalni i spojrzysz na północny zachód, zobaczysz całkiem ładny, kilkunastopiętrowy hotel. Pięćdziesiąt metrów, sto? Nawet nie trzeba mapy.
Oczywiście, można. Wynająć pokój i spać smacznie nawet do południa, przespać wszystkie kłopoty. No właśnie, nie wszystkie. Pozostaje jeszcze wielogodzinne oczekiwanie na wejście do hali, na zewnątrz i w siarczystym mrozie. Tu wyłania się drugi problem, czyli sprawa biletu.
Kiedy się „obudziłem” biletów już dawno nie było. To znaczy nie było na sensowne miejsca. Siedzenia na trybunach w ogóle nie brałem pod uwagę. Przerabiałem taki motyw tylko raz, w Olympiahalle w Monachium, oczywiście na koncercie Alanis. Byłem na trybunach, mniej więcej w połowie ich wysokości, z prawej strony sceny (patrząc z widowni). W całkiem sporej hali (około 13 tyś. pojemności), miejsce nie było złe. Bardzo dobre jak na bierne obserwowanie widowiska, dla kogoś, kto bezstresowo i z piwkiem w ręku chce zobaczyć wielką gwiazdę, która tam naprawdę niewiele go obchodzi. Ale ja chcę w nim uczestniczyć, być częścią tegoż, tworzyć je, mieć poczucie, że mam wpływ na to co się dzieje, nawet jeśli minimalny. Męczyłem się wtedy straszliwie i solennie obiecałem, że był to pierwszy i zarazem ostatni raz. Dlatego miejsce na trybunach nie wchodziło w grę.
W przypadku trasy „Red” zastosowano tzw. „golden cyrcle”, czyli rampa o kształcie „U” plus wybieg od sceny, przez środek, aż do szczytu litery. Cała konstrukcja otoczona była ze wszystkich stron publicznością, co zapewniać miało sporą interakcję z artystami. Takiego miejsca potrzebowałem i takiego miejsca w oficjalnej sprzedaży już dawno nie było. Pozostała zatem sprzedaż nieoficjalna.
Moim skromnym zdaniem najlepszą alternatywą jest „ebay” a potem długo, długo nic. Zakupów jakich tam dokonałem (również biletów na niemieckie koncerty) można liczyć na setki i poza dwoma lub trzema przypadkami nie miałem najmniejszych problemów. Wszelkich innych wynalazków nie polecam, a zwłaszcza strony „viagogo”, która w swoim założeniu pozwala na ogromną liczbę nadużyć. Sam z niej korzystałem i wiem co mówię. Wtedy nie miałem innego wyjścia, ale teraz takowe istnieją.
Bilety na interesujące mnie miejsca były. Z tym, że sprzedawca w jednej transakcji oferował dwa i nie można było kupić tylko jednego. Zawsze tak jest, że gdy sprzedaje firma, oferuje bilety w parze. Doprawdy nie wiem dlaczego. Potrzebny był tylko jeden, więc drugiego musiałbym się jakoś pozbyć. Sprzedać za pośrednictwem niemieckiego „ebaya” już bym nie zdążył. Za mało czasu do koncertu, poza tym taka sprzedaż, zwłaszcza w rozsądnej cenie, nie jest rzeczą łatwą. To również przerabiałem. Zabrać go ze sobą i zabawić się w konika? Też można. Sprzedawałem w ten sposób bilety na koncert Alanis w Hamburgu. Ciężki kawałek chleba, niewdzięczny i upokarzający. Zainteresowanych było sporo, ale.... z trudem udało mi się sprzedać, znacznie poniżej ceny zakupu. Może z biletami na koncerty Taylor bywa inaczej.
Posiadacze biletów na trybuny mają ten komfort, że mogą się zjawić tuż przez rozpoczęciem koncertu i zająć swoje miejsce, które na nich czeka. Natomiast tacy jak ja muszą czekać przez wiele godzin, na mrozie, aby wywalczyć co swoje. W tłumie takich samych, spośród których każdy chce być pierwszy. Niezbyt zachęcająca perspektywa. Cena owego zestawu również nie była zachęcająca. Prawie tysiąc osiemset złotych.
Ostatecznie na koncert nie pojechałem. Zabrakło determinacji, odpowiedniej dozy samozaparcia, a przede wszystkim tej siły, który pcha mnie w ramiona Alanis.
Po koncercie obejrzałem filmiki z Berlina. Sporo tego było, w zasadzie cały koncert, w kawałkach. Niektóre części w świetnej jakości. No i.... bardzo żałowałem, że mnie tam nie było! Koncert był świetny. Gwiazda wieczoru w dobrej formie, wysoka, dystyngowana, nieźle śpiewa i nie najgorzej wygląda. Podobały mi się wszystkie utwory jakie tam zagrała (może poza jednym, który podobał mi się mniej, ale nie mogę powiedzieć że wcale), atmosfera, choreografia, tancerze (a zwłaszcza tancerki), te przebieranki, odtwarzanie scen z teledysków na żywo, generalnie.... było super! Cóż... nie rozpaczałem aż tak jakby się mogło wydawać. Przecież numerem jeden jest ciągle ktoś inny. O Taylor zapomniałem. A do chwili, gdy....
W pewnej gazecie natknąłem się na krótką wzmiankę o niej. Artykuł (wraz ze zdjęciem, z którego spoglądała jakże zalotnie) informował o wydaniu nowej płyty i zbliżającej się trasie koncertowej. Sprawdziłem. Na getgo.de – czyli stronie zajmującej się sprzedażą biletów na różnego rodzaju imprezy (nie tylko na koncerty). Zawsze tam kupuję, mam konto od lat i w ogóle. No i są – dwa koncerty. W Lanxess Arena, w Kolonii. W czerwcu.
Już widziałem, niczym na zwolnionym filmie, zbliżającą się dłoń Taylor, która w przelocie dotyka mojej dłoni. Jeden raz, potem drugi. Trzeci? A może więcej? W Berlinie tak było i ci szczęśliwcy, którzy byli najbliżej tego doświadczyli. Tego zazdrościłem im najbardziej, nie tylko pięknego koncertu. Generalnie Taylor bardzo dba o interakcję z fanami, „przybija piątki”, wędruje po hali niesiona „na barana”; dawniej zmierzając na scenę padała nawet w ramiona przypadkowych fanów. Chwalebne i godne naśladowania.
Teraz jest mój czas. Aby udowodnić, żeby się zemścić, za to co mnie ominęło, co mnie nie spotkało. Przeżyć coś niezwykłego, skoro dostałem drugą szansę. Oszukać los. Jestem typem maksymalisty, i jeśli już coś robię, w coś się angażuję, muszę być najlepszy.
Bilety... od 52 euro (trzecia kondygnacja trybun, czyli na parkiecie ogląda się ludzików niczym mrówki), 64 euro druga kondygnacja trybun, czym niżej tym drożej, wreszcie 107 euro za miejsce na trybunach bezpośrednio przy parkiecie.
Układ sali inny niż w Berlinie. Scena główna, wybieg, a na końcu scena „B”. Nie ma „golden circle”. Szkoda, ponieważ..
Mniejsza o bilety, mnie zelektryzowało coś innego. Dostępne są tzw. pakiety vipowskie. Z tego co zdołałem wyczytać (strona ma wprawdzie angielską wersję, ale dotyczy to jedynie opisów nawigacji oraz tekstów, które ciągle się powtarzają i można nauczyć się ich na pamięć. Pozostała część, nawet w angielskiej wersji językowej, jest po niemiecku, którym niestety nie władam) w skład takiego pakietu wchodzą jakieś prezenty (specjalnie przygotowane na trasę litografie), posiadaczom przysługuje wcześniejsze wejście do hali oraz najlepsze miejsce. Cztery kategorie pakietów. Pakiet pierwszej kategorii – dwa małe sektory bezpośrednio przed główną sceną, drugiej i trzeciej – miejsca wzdłuż wybiegu, czwartej – miejsce za sceną „B”. Nie miałem pojęcia jak będzie wyglądał koncert, nikt tego nie wiedział. Naturalnym wyborem byłby pakiet pierwszej kategorii, ale w przypadku Taylor to nie takie proste. Gdyby to był koncert Alanis, sprawa jest oczywista. Miejsce jak najbliżej sceny jest miejscem najlepszym, ponieważ Alanis przez cały koncert nigdzie się ze sceny nie wybiera. Tak było, jest i będzie. Taylor się porusza, to tu, to tam, i nie ma jednego miejsca, które przez cały koncert byłoby najlepszym. Trzeba by cały czas za nią chodzić, a tak się nie da. Co wybrać?
Moje rozterki trwały jeden dzień, ponieważ następnego okazało się, że pakiet vipowski pierwszej kategorii na jeden z koncertów zniknął! Sprzedał się. Trzeba było działać, i to szybko. Nie wiedziałem od kiedy bilety są w sprzedaży (to było na początku grudnia, bilety były w sprzedaży mniej więcej od miesiąca), nie wiedziałem jak szybko się sprzedają (zastałem sobotni koncert wyprzedany mniej więcej w połowie, piątkowy w jednej trzeciej), mogło być tak, że następnego dnia nie będzie już ani jednego pakietu. Sięgnąłem po kartę kredytową.
Do sektorów wzdłuż rampy podchodziłem z dużą nieufnością niemal od początku. „Miejsca siedzące w sektorach takim a takim, w rzędach od takiego do takiego. Miejsca siedzące? Nie, dziękuję bardzo!” Pozostały więc dwie kategorie. „Miejsca stojące z bezpośrednim dostępem do sceny... miejsca stojące z bezpośrednim dostępem do sceny B”. A więc szykuje się „przybijanie piąteczek”! Którą wybrać? Wybrałem obie. Po jednej na każdy z koncertów. Udało się. Po chwili otrzymałem mailowe potwierdzenie zawarcia transakcji. Zawsze jest tak samo.
Taylor to obecnie najbardziej topowa artystka na świecie, bilety na koncerty nie są tanie, więc pakiety vipowskie tym bardziej. 250 euro za najtańszy, 325 za najdroższy (jeśli chodzi o pakiety vipowskie te na koncerty Taylor nie należą wcale do najdroższych. Na koncerty Madonny i U2 pakiety za ponad 400 euro). Prawie 610 euro. Gdy przemnożymy to przez wartość europejskiej waluty (plus odpowiednie prowizje i koszty), daje to ponad dwa tysiące sześćset złotych. Dużo? Cóż, mało to nie jest. Całkiem sporo. Dużo. Bardzo. Cholernie wielka kupa forsy!
Jednemu z kolegów zadałem pytanie, mniej więcej takiej treści – „co byś zrobił z taką kwotą, gdyby spadła na ciebie znienacka?”. „Piłbym przez miesiąc” – wypalił tamten, bez wahania. Jako że rozmowa odbywała się w większym gronie (a w naszym kraju ekspertów w tej dziedzinie sportu nie brakuje) wnet rozgorzała dyskusja. Koledzy zaoponowali. Nie chodziło jednak o zasadność owego rozwiązania, nikt nie zgłaszał także zastrzeżeń co do biegłości owego kolegi w sztuce pijaństwa. Z naprędce uczynionych rachunków wynikało wszakże, iż gdyby użyć do tego lepszych trunków rzeczona kwota mogłaby na miesiąc nie wystarczyć.
„Wywaliłabym wszystko na szmaty” – odparła koleżanka, o profilu orła, czujnym oku sokoła i nogach potwornie długich, niczym u gwiazdy na koncert której się wybieram. Cóż, jest jeszcze bardzo młoda i naiwna, nie zmanierowana i nie przesiąknięta brudem tego świata. Dobry materiał wyjściowy. Próżność to narodowa cecha kobiet i my, faceci, mamy w tym wielki udział.
Były również odpowiedni rozsądne, ale przytoczyłem tylko te najbardziej ekstremalne. Nie chcę nikogo oceniać ani ganić – wszak sam ideałem nie jestem i moje zachowanie dla wielu może wydawać się dziwaczne...
Dla bardzo wielu....
Każdy ma prawo robić to na co ma ochotę i ja to szanuję. Każdy zmierza do szczęścia swoją własną, krętą drogą. Ja spróbowałem go kupić.
Kilka dni później pakiet, który się sprzedał znowu się pojawił. Często tak jest, że sprzedane bilety po jakimś czasie znowu wracają do sprzedaży. Nie wiem, może chodzi o to, że kupujący rezygnują i bilety wracają do puli. Sam kiedyś kupiłem taki „powrotny” bilet, na najlepsze z możliwych miejsc. Dawna historia...
Czy to coś zmienia? Nic. I tak miałem zamiar kupić pakiety vipowskie, a niespodziewane wydarzenie tylko przyspieszyło moją decyzję. Miejsca na poszczególnych koncertach nie miały znaczenia, skoro i tam miałem zamiar kupować różne. Los zadecydował, że pierwszy koncert zacznę pod sceną, natomiast kolejnego dnia spotkamy się za sceną B.
Czemu w ogóle dwa koncerty, a nie jeden? Cóż... z doświadczenia wiem, że po koncercie pozostaje ogromny niedosyt, na który niezawodnym lekarstwem jest perspektywa kolejnego koncertu. Koncert Taylor będzie dobry, nawet świetny, będę miał więc podwójną dawkę owych świetności. Poza tym koszt wyprawy na dwa koncerty będzie niewiele większy niż na jeden. No, może z tym „niewiele” trochę przesadziłem.
Do koncertu pozostało pół roku, ale nie spałem spokojnie. Docierały do mnie pewne fakty i okoliczności, w świetle których moja decyzja jawiła się jako mocno nieprzemyślana i lekkomyślna.
Swój entuzjazm opierałem na wrażeniach z trasy „Red”, tymczasem będzie to trasa promująca nową płytę. Koncerty mogą wyglądać podobnie, ale wcale nie muszą. Nowa płyta, której w ogóle nie znałem! Jedynie dwa utwory promowane teledyskami. „Shake if off” i „Blank space”, które, łagodnie mówiąc, niespecjalnie przypadły mi do gustu. Okazało się, że Taylor nagrała popową płytę! Miałem nadzieję, że na koncertach w dużej mierze oprze się na repertuarze z wcześniejszych płyt, przecież każdy artysta tak robi. Jak się ma hity, piosenki znane i lubiane (a Taylor takowe ma), to się je gra na koncertach bo tego oczekują fani. Proste, logiczne i marketingowe podejście. Niemniej jednak niepokój narastał. Postanowiłem zasięgnąć informacji, które mogłyby rozwiać lub potwierdzić moje obawy.
Zajrzałem na jedno z polskich forum. Najpierw poczytałem trochę, a następnie przystąpiłem do sedna sprawy. Powiedziałem co wiem o Taylor i co mnie z nią łączy oraz to, że mam bilety na koncert w Kolonii i czy wybieranie się tam będzie dobrym pomysłem. Zostałem przyjęty chłodno, z dystansem, który wnet przerodził się w jawną wrogość. Uznano mnie za prowokatora, wyjątkowo złośliwego trolla, zapewne pomyślano, że robię sobie jaja. Z poważnych rzeczy. Bo jak można płyty nie znać a się na koncert wybierać, no jak? To musi być prowokacja!
Otóż niekoniecznie. Jestem dziwakiem, zupełnie innym niż reszta społeczeństwa. Nie mam konta na żadnym portalu społecznościowym, nie mam telefonu komórkowego ani samochodu. Żyję po swojemu. Nie posiadam rzeczy niepotrzebnych, tylko dlatego, że mają je wszyscy. Zarzucono mi, że tylko wkurzam wszystkich, bo każdy chciałby na takim koncercie być. Po pierwsze – nikomu nie zabraniałem się wybierać ani nie wykupiłem wszystkich biletów. Zaś po drugie... nie jestem milionerem, dla mnie ten ekstrawagancki wydatek oznaczał, że musiałem zrezygnować z innych rzeczy. Po kolejnym poście, w którym bezpardonowo mnie zaatakowano zwinąłem żagle. Cóż, będę musiał radzić sobie sam. Jak zawsze.
Dobrze, że nie powiedziałem o jakich biletach mowa i że w grę wchodzą dwa koncerty. Dostałbym dożywotni zakaz wstępu, jak nic.
Czas mijał powoli ale nieubłaganie, bilety się sprzedawały i gdzieś w początkach marca oba koncerty wyprzedały się całkowicie. Jeśli mam się wybierać (a wciąż miałem taki zamiar) trzeba zacząć coś robić. Rezerwować hotele. Sprawdziłem dostępność – są wolne miejsca w interesujących mnie rejonach, nie muszę się spieszyć. Wciąż czekam z podjęciem ostatecznej decyzji. Gdy zarezerwuję hotele, nie będzie odwrotu.
Wstrzymywałem się tak długo jak tylko mogłem, ponieważ zaczęły napływać pewne wiadomości z „obozu” Alanis. Że szykuje się nowa płyta i w związku z tym może ruszyć w trasę. Gdyby tak się stało i daty koncertów by się pokrywały (lub koncerty miały się odbyć na przestrzeni dwóch, trzech tygodni) z wyjazdu na Taylor musiałbym zrezygnować, a wydane pieniądze trzeba by uznać za stracone. Przecież biletów nie mam i nie mogę sprzedać komuś innemu.
Postanowiłem zjawić się w Kolonii dzień wcześniej. Autokar przyjeżdża po południu, gdyby przytrafiło się jakieś opóźnienie... nie mam biletów, nie wiem gdzie je odebrać, nigdy nie byłem w Lanxess Arenie (w Kolonii byłem na dwóch koncertach, ale w innych rejonach miasta), trzeba się zameldować w hotelu, coś zjeść, po całodobowej podróży będę niewyspany..... Dodatkowy dzień podniesie koszt wyprawy o cenę jednodniowego wyżywienia i jednego hotelu. Wybiorę najtańszy, więc nie będzie tak źle.
W święta wielkanocne zabrałem się za rezerwowanie hoteli, za pośrednictwem strony booking.com, jak zawsze. Prosto, łatwo i przyjemnie, chociaż na początek spotkała mnie przykra niespodzianka. Nigdy wcześniej nie rezerwowałem hoteli w Kolonii; okazało się, że ceny są względnie wysokie i nie ma prawdziwie tanich (tak jak na przykład we Frankfurcie), w dogodnej lokalizacji. Owszem, są, ale 15 kilometrów od centrum lub z bardzo niskim standardem (wieloosobowe pokoje i łazienka na korytarzu), na który się nie zgodzę.
Kluczowe będą dwa dni koncertów, piątek i sobota. Szukałem takiego hotelu, w którym mógłbym zarezerwować dwa noclegi pod rząd. Nie wiem jak będą wyglądać te koncerty, jak wielu będzie chętnych na miejsca które posiadam; Taylor jest bardzo popularna i może się zdarzyć tak, że kolejka będzie czekać już od rana. Jeśli nie będę jednym z pierwszych nie zajmę miejsca przy barierkach, a wtedy będę mógł przybić „piąteczkę” jedynie najbliżej stojącym fanom a nie Taylor.
Owszem, była taka możliwość. W obiektach 15 kilometrów od centrum, lub w hotelach bardzo drogich, typu Radison Blu (dwie doby – 1500 zł), że o hotelu Hyatt nie wspomnę (grubo ponad dwa tysiące), aż takim krezusem nie jestem. Zarezerwowałem więc trzy różne hotele. Trzeba będzie tracić czas na wymeldowanie i zameldowanie, przenoszenie się itp. Na razie nie wszystko idzie po mojej myśli, niestety.
Pozostało kupić bilet na autokar do Kolonii i czekać. Na doniesienia z trasy, która rozpoczynała się w Tokio, z początkiem maja. Na początku miałem taki pomysł – niczego nie oglądać, nie czytać, odciąć się od informacji. Niech koncerty będą dla mnie całkowitym zaskoczeniem, całkowicie spontaniczną i nieplanowaną rozrywką. Pomysł na szczęście szybko upadł (bo był głupi), rzuciłem się na filmiki tuż po koncercie i..... opadła mi szczęka. Nie z powodu efektowności czy rozmachu widowiska. Artystce towarzyszą tancerze i tylko tancerze. Żadnych tancerek nie będzie. Co gorsza.... pomiędzy Taylor a fanami nie było żadnego kontaktu! Filmiki były kiepskiej jakości, nie obejmowały całości, więc łudziłem się, że nie są reprezentatywne i gdzieś tam do bliższego kontaktu dochodziło. Cholera, żeby chociaż raz!
Wraz z kolejnymi koncertami pojawiło się więcej nagrań, a nawet całe koncerty, w bardzo dobrej jakości. Wszystkie obawy niestety się potwierdziły. Żadnych tancerek i najmniejszego nawet kontaktu z Taylor. Rampa po której chodzi artystka podnosi się i „szybuje” ponad głowami fanów. Wnikliwa obserwacja spowodowała, że do poprzednich obaw doszły nowe. Scena jest wysoka, nawet bardzo wysoka. Byłem już kiedyś na koncercie Alanis gdzie scena była bardzo wysoka. W Berlinie, w Cytadeli (na dziedzińcu średniowiecznej cytadeli, koncert był rejestrowany na potrzeby oficjalnego DVD i widać mnie tam, niestety), byłem w pierwszym rzędzie i widoczność była kiepska, właśnie dlatego, że scena była wysoka i gdy Alanis oddalała się w głąb, to „znikała” od kolan w dół. Koncert który obejrzałem (z Detroit) nagrywany był mniej więcej z pierwszych rzędów i widoczność była podobna. Może się okazać, że pierwszy rząd, o który zamierzam walczyć, wcale nie będzie najlepszy. No i odległość między barierkami sektorów wzdłuż rampy to jakieś dwa metry. Taylor musiałaby mieć najdłuższe ręce na świecie żeby coś „przyklepać”. Ma najdłuższe nogi, ale nóg podawać fanom nie będzie.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że, być może, podjąłem złą decyzję. Pochopną i nieprzemyślaną. Dziwne, ponieważ jestem człowiekiem rozważnym, dalekim od spontanicznych czy impulsywnych reakcji.
Niemniej koncerty obejrzałem uważnie. Nagrań studyjnych nie znałem w ogóle (oprócz wymienionych już utworów poznałem jeszcze „Welcome to New York” i „Bad Blood”), wszystko lub prawie wszystko było dla mnie nowe. W miarę oglądania moja opinia zmieniła się nieco na plus. Miałem swoich faworytów, wiedziałem na które utwory będę czekał z niecierpliwością. Tak czy inaczej – szykuje się niezłe widowisko.
Wszystko zależy od podejścia, odpowiedniego nastawienia. Postanowiłem jechać do Kolonii z dużą dozą optymizmu. Niezależnie od tego co myślę o nowej płycie czeka mnie świetne i niezapomniane widowisko. Zapowiada się niezły show i zamierzam czerpać z niego garściami!
Nie miałem biletów; wiedziałem tylko tyle, że mam je odebrać na miejscu. Szczegóły mieli wysłać na około pięć dni przez koncertem. Maila z getgo dostałem w piątek, na tydzień przed koncertem. Bardzo dobrze, ponieważ liczył się każdy dzień. Obawiałem się, że wiadomość nadejdzie po niemiecku i będę zmuszony to przetłumaczyć. Pierwsza wiadomość taka była – z mozołem, przy pomocy translatora (o dziwo, najlepsze okazało się tłumaczenie z niemieckiego na angielski) dowiedziałem się, że bilety nie będą wysłane i że szczegóły otrzymam mailem. Mimo to postanowiłem rżnąć głupa i napisałem do nich (każde potwierdzenie transakcji zawiera link do strony z gotowym formularzem reklamacyjnym – wystarczy wypełnić odpowiednie pola), że nie otrzymałem biletów i nie bardzo wiem o co chodzi (po angielsku). Odpowiedź otrzymałem po kilku dniach, również po angielsku (bo tam sobie zażyczyłem), że... bilety będą gotowe do odbioru na miejscu, a szczegóły otrzymam mailem na około pięć dni przed koncertem.
Wiadomość którą otrzymałem była po niemiecku... ale po angielsku również. Całe szczęście! Otrzymałem trzy dokumenty. Wiadomość ogólną co do przebiegu całego zdarzenia (rejestracja vipów 16-16.45, później wcześniejsze wejście do hali, pamiątki należy odebrać nie później niż do 19.30, tylko osobiście, nie będą wysyłane, należy przestrzegać porządku i miejscowych rozporządzeń) list uwierzytelniający dla nowego właściciela (na wypadek gdyby pierwotny właściciel postanowił przekazać to wszystko komuś innemu) oraz mapkę terenu (Lanxess Arena to kompleks wielu budynków, nie tylko główna hala).
Zaniepokoił mnie fragment, który mówił – „do odbioru pamiątek i rejestracji wymagane jest potwierdzenie zakupu i identyfikacja dokumentem ze zdjęciem”. Potwierdzenie zakupu? Jedyne co mam to mail z getgo, ale czy to wystarczy? Wysłałem do nim maila, z mniej więcej takim pytaniem (tym razem na inny adres – vip.getgo.de) oraz z prośbą o jak najszybszą odpowiedź. Odpowiedź otrzymałem po dwóch godzinach. „Wysyłamy ci jeszcze raz potwierdzenie twojego zakupu”. W linku był mail, który otrzymałem w grudniu. Echhh.... trzeba to wszystko wydrukować i zabrać ze sobą. Mam nadzieję, że nie będzie kłopotów.
Nadszedł dzień wyjazdu. Do ostatniej chwili materia stawiała duży opór. Podróż jest długa (tym dłuższa, że jadę z południa Polski) i męcząca (tym bardziej, że cierpię na chorobę lokomocyjną), było ciężko, jeszcze w okolicach Wrocławia miałem ochotę powiedzieć – „sorry panowie, ale rezygnuję, dalej nie jadę”. Ale nie zrezygnowałem. Po dwudziestu dwóch godzinach spędzonych w autokarze dojechałem do Kolonii. Wysiadłem półprzytomny i ledwo żywy, wyzuty z chęci do czegokolwiek. Był wietrzny czwartkowy poranek.
Generalnie byłby piątkowy, ale nie stało się tak przez moje niedopatrzenie. Do Kolonii jechałem autokarem tylko raz (wprawdzie byłem dwa razy, ale za drugim razem przyjechałem pociągiem, z Monachium) i wtedy dotarłem po południu. To za późno, jak na moje wielkie plany. Gdy przyszło do kupowania biletu i zerknąłem na rozkład jazdy, okazało się, że autokar przyjedzie do Kolonii o dziesiątej trzydzieści. Tymczasem miałem już zarezerwowany hotel z którego nie dało się zrezygnować bez utraty pieniędzy. Dlatego mimo wszystko postanowiłem przyjechać dzień wcześniej. I bardzo dobrze.
Na początek należało dojść do siebie, był proces długi i bolesny. Włóczyłem się z godzinę bez sensu i celu próbując oprzytomnieć. Nie miałem ochoty na nic.
- Wiem dlaczego..
- Tak?
- Ale nie wiem, czy chcesz to wiedzieć.
- Chcę.
- Jesteś pewien?
- Pewien nie jestem, ale nie nabiorę pewności jeśli nie spróbuję. Chcę zaryzykować.
- Hmmm.... Nie masz ostatnio takiego wrażenia, że ktoś cię śledzi, ukradkiem? Kątem oka widzisz cień, który umyka gdy się odwracasz, aby przyjrzeć się mu dokładniej.
- Tak. Tak właśnie jest. Wiesz co to?
- Wiem. To nadchodzi zgrzybienie...
W końcu pozbierałem się jakoś i gdy nabrałem pewności, że przyswojonego posiłku natychmiast nie zwrócę rozejrzałem się za jakąś jadłodajnią. Jedzenie musiało być obfite, standardowe i pochodzące ze sprawdzonego źródła. Czyli McDonalds. Był tuż obok, na dworcu głównym.
W środku jak zwykle tłoczno, tam nigdy nie ma pustki. Co by tu wybrać...? „Royal mix” – dwa hamburgery (czy coś w tym rodzaju), frytki, ketchup i pół litra coli, z lodem. Jedyne osiem euro, bez jednego centa. W ogóle nie czułem głodu, żołądek skurczył się boleśnie, ale rozum podpowiadał, że to przejściowe trudności i należy jeść. Jak najwięcej. Rzeczywiście – o dziwo dałem radę. Dokupiłem nawet jeszcze jedną colę. Od razu poczułem się lepiej, wróciła chęć do życia i działania. A należało działać.
Pośpiechu żadnego nie było, ale nie mogłem przecież tkwić na dworcu w nieskończoność. Jechaliśmy przez Niemcy w ulewnym deszczu, ale w Kolonii właśnie przestało padać. Trochę chmur zostało, ale było całkiem ciepło, chociaż wietrznie.
Stres który towarzyszył mi w podróży gdzieś zniknął. To nie pierwsza moja eskapada tego typu i jestem dobrze przygotowany, ale zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego, czego nie dało się przewidzieć wcześniej, jakiś problem z którym przyjdzie się zmierzyć. W podróży, gdy miałem mnóstwo czasu którego nie dało się jakoś spożytkować rozważałem mnóstwo pesymistycznych kombinacji. Z natury jestem katastrofistą i z góry zakładam wszystko co najgorsze, mimo, iż jeszcze nigdy tak fatalny scenariusz się nie sprawdził. Jednak gdy przystępuję do działania wszelki strach mija. Na teorię nie ma czasu.
Udałem się w kierunku pierwszego z hoteli. Hotel Alt Deutz City-Messe-Arena, tak brzmi pełna nazwa tegoż. Z rezerwacją pierwszego z obiektów gdzie zamierzałem się zatrzymać miałem najprościej. Hotel musiał być tani (chociaż nie przesadnie – czyli łazienka tylko dla mnie i żadnych współlokatorów), nie musiał posiadać całodobowej recepcji (w nocy wracał nie będę) i nie musiał być zlokalizowany w pobliżu Areny (ale nie przesadnie daleko). Znalazło się takich sporo, więc wybrałem ten, który... leżał w pobliżu Areny. Zamelduję się i przy okazji obejrzę miejsce, gdy jutro odbędzie się koncert.
Doga była prosta, w zasadzie nie musiałem używać mapy. Przez most kolejowy, na drugą stronę Renu, do dzielnicy Deutz. Kilka lat temu byłem w Kolonii i przechodziłem tym mostem. Dziwne, ale nie zwróciłem wtedy uwagi, że na siatce oddzielającej tory od ścieżki dla pieszych zapięte są kłódki. Taki symbol miłości dwojga zakochanych. Kłódki pokrywają ściśle całą powierzchnię siatki, ciasno, jedna przy drugiej. I tak na całej długości mostu, chociaż przy ścieżce od strony dworca, rzadziej uczęszczanej, jest ich mniej. Tysiące, dziesiątki tysięcy. Kolorowa wstęga (z przewagą czerwonego) ciągnie się jak okiem sięgnąć. Niesamowite wrażenie. Podobny most znajduje się we Wrocławiu, chociaż skala zjawiska jest zdecydowanie mniejsza.
Wzdłuż stacji kolejowej Deutz Messe, cały czas prosto i w górę. Już ją widać. Podczas moich eskapad wiele razy zdarzało się, iż poszukiwany obiekt, miejsce gdzie miał odbyć się koncert okazywał się zupełnie nieadekwatny do wyobrażeń jakie o nim miałem. Może z wyjątkiem Olympiahalle w Monachium, która miała być wielka i taka była. Weźmy chociaż Palladium, tutaj w Kolonii. Miejsce znane mi z wielu koncertowych recenzji okazało się starą halą fabryczną czy też magazynem (chociaż w środku nowocześnie i klimatycznie urządzonym) o witrynie tak niepozornej, że w pierwszej chwili zupełnie ją przeoczyłem. Przeciętny szanujący się sklep ma bardziej okazałą. Tym razem było inaczej. Lanxess Areny nie da się przeoczyć.
Teren ciągle się wznosi, ruchliwa droga po prawej znika w tunelu (który ciągnie się pod ścieżką jaka dzieli główną halę i całą resztę obiektów i skręca w prawo) a przede mną wyrasta okazały budynek z napisem „Lanxess Arena”. Na ścianie tegoż znajduje się telebim, gdzie coś rusz bezgłośnie pojawiają się obrazy zapowiadające koncerty lub wydarzenia jakie będą miały miejsce. Mark Knopfler, Eros Ramazotti, Roxette, Titanic live, różni artyści o których nie słyszałem. Jest wszystko, z wyjątkiem Taylor Swift. Idę dalej, pomiędzy wysokimi budynkami.
Gdy budynek się kończy przede mną wyłania się główna hala. Po prawej mam krótszą ścianę budynku wzdłuż którego szedłem i jego witrynę. Jest to tzw. mała hala, a witryna to ticketshop 2 – miejsce gdzie będę odbierał pakiety vip. Jutro... a może uda się już dzisiaj? Między główna halą a pozostałymi budynkami które tworzą kompleks Lanxess Arena jest kilkadziesiąt metrów. Może dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów przestrzeni wyłożonej betonowymi płytami. Rosną tam drzewa (jeszcze niewielkie), stoją budki wytapetowane reklamami (zapewne ożyją w czasie koncertu – obowiązkowe piwo i zakąski), ustawiono także drewniane stoły i ławy, przymocowane tam na stałe. Dobry pomysł, bowiem przed koncertem, zwłaszcza gdy dociera się wiele godzin przed rozpoczęciem, nigdy nie ma gdzie usiąść.
Wokół nie ma żywej duszy. Powoli obszedłem główną halę, co zajęło dobrych kilka minut. Hala jest ogromna i widoczna z daleka. Sto dwadzieścia metrów szerokości, sto czterdzieści długości. Ogromny betonowy łuk który podtrzymuje konstrukcję wznosi się na wysokość siedemdziesięciu sześciu metrów. Dwadzieścia jeden tysięcy pojemności. Największa hala w Niemczech.
Wokół nie dzieje się nic. Oczywiście koncert dopiero jutro, ale.... To będzie wielkie, ogromne widowisko, mnóstwo sprzętu i ludzi. Jakoś trudno mi uwierzyć, że wszystko uda się przywieźć i zmontować w jeden dzień, zwłaszcza ruchomą platformę. Gdzie są ekipy techniczne, ciężarówki ze sprzętem, no gdzie? To oraz wydarzenie wcześniejsze (czyli brak jakichkolwiek reklam zbliżającego się koncertu) wzbudziły mój niepokój. A może jest tak, że koncerty, z bliżej nieokreślonych (lub określonych, na przykład Taylor się rozchorowała) przyczyn zostały odwołane? A ja przyjechałem wcześniej, zupełnie tego nieświadomy... Na jednej z ławek siedzi dwóch mężczyzn w średnim wieku. Rozmawiają. Może by tak podejść i zapytać? Nie, trzeba stłamsić paranoję i poszukać hotelu. A Taylor niech trzyma się zdrowo.
Skorzystałem z mapy i udałem się w kierunku Willy Brand Platz. Przeszedłem ruchliwe skrzyżowanie i stanąłem nieco bezradny, mając przed sobą plątaninę wąskich uliczek. Wiem, że właściwa ulica i hotel gdzieś tutaj jest, niedaleko, ale gdzie? Mapa nie rozwiała wątpliwości (generalnie moja mapa Kolonii jest wyjątkową kiepska i mało szczegółowa – jedyny plus że niewielka i łatwo z niej korzystać w terenie), może kogoś zapytać? Cholera, trzeba się będzie cofnąć do Areny i szukać drogi jeszcze raz. Zrobiłem jeszcze kilka kroków... i oto jest! Tabliczka z nazwą ulicy. Graf-Gessler Strasse. Po chwili znalazł się i hotel. Nacisnąłem klamkę, ale drzwi są zamknięte. Idę wzdłuż muru i widzę przez szybę, że w środku ktoś siedzi. Wracam, jest domofon, dzwonię. Wychodzi młody mężczyzna, elegancko ubrany. Mówię z czym przychodzę i po co, wpuszcza mnie do środka. Idę do recepcji, siedzi tam jakaś kobieta w średnim wieku,
Nie jest starsza od ciebie.
Pewnie nie jest.
którą widziałem przez szybę. Młody człowiek ma śmieszną fryzurę, środek mocno przerzedzony, natomiast włosy z boków uniesione, jakby dopiero wrócił z ulicy, gdzie mocno wieje (z ulicy wróciłem ja i chyba wyglądam podobnie, niestety), przypomina do złudzenia aktora, który grał w filmie „Jaś Fasola – nadciąga wielki kataklizm” i jednego z prawników w serialu „Ally McBeal”
Peter Macnicol, któremu wcale tak włosy nie sterczały. No, może trochę..
Ale po angielsku mówił doskonale, z silnie brytyjskim akcentem i niesamowicie szybko, ledwo go rozumiałem. Chyba chciał się popisać.
„Czy mam paszport albo jakiś dokument tożsamości?” Owszem, miałem. Zrobił kserokopię. „Czy życzę sobie pokój z jakimiś specjalnymi udogodnieniami lub w określonej lokalizacji?”. Nie, obojętne mi to jaki będzie (byle szybko – jestem zmęczony po nieprzespanej nocy i paru godzinach łażenia po mieście. Poza tym jestem spragniony, spocony i chyba śmierdzę. Świadomy tegoż chciałbym jak najszybciej dokonać formalności, a rozmowa przedłuża się ponad miarę. Najzwyczajniej w świecie jest mi wstyd, że stoję tutaj w takim a nie innym stanie, chociaż to nie do końca moja wina) „Czy życzę sobie śniadanie?”. A w życiu! To hotel dwugwiazdkowy, a w tanich hotelach (oraz w hotelach o małej liczbie pokoi) śniadanie jest podłe, znam to z autopsji. Gdybym chciał śniadanie, to bym takowe zamówił już przy rezerwowaniu pokoju. Śniadanie za siedem i pół euro? Szału nie będzie, skoro zestaw w McDonalds kosztuje więcej. Dostałem kartkę z kodami do darmowego wifi (na 48 godzin dostępu, ale używał nie będę) i klucz do pokoju. Numer 33. A właściwie dwa klucze, spięte razem. Jeden pod pokoju, a drugi do drzwi wejściowych. Czyli nie będę musiał dzwonić za każdym razem? Świetnie.
Wspiąłem się po stromych schodach, windy nie ma. Pokój jest długi i wąski. Stolik, krzesło, łóżko i telewizor. Nad łóżkiem tapeta z widokiem na katedrę i most, od strony Renu, nocą. Butelka wody mineralnej, duża, z metalową zakrętką. Łazienka? Jest. Prysznic. Także. Nie trzeba mi niczego więcej. Hmmm.... Na pierwszy rzut oka jest pewien problem. Łóżko. Bardzo wąskie, a ja drobny i chudy nie jestem.
Doprowadziłem się do stanu używalności i poszedłem na miasto. Jadłem, piłem (wszystko na zapas, bo kolejne dni mogą być trudne), łaziłem bez celu, zwiedzałem, traciłem czas. Było słoneczne i ciepłe popołudnie. Robiłem to wszystko na co nigdy nie mogłem sobie pozwolić. W Kolonii byłem dwa razy i zawsze schemat był podobny. Przyjazd, szybki bieg na koncert, wielogodzinne oczekiwanie na Tą Jedyną i równie szybki powrót, głęboko w nocy. Bardzo się cieszę, że tym razem przyjechałem dzień wcześniej.
Wróciłem około ósmej (między czasie odkryłem znacznie krótszą i wygodniejszą drogę, nie musiałem robić wielkiego łuku, jak za pierwszym razem), przed wejściem do hotelu czekała jakaś para, otworzyłem drzwi swoim kluczem, podziękowali. Nie mieli swojego? A jeśli nie mieli, nie mogli zadzwonić?
Resztę wieczoru spędziłem na oglądaniu bezmyślnych programów (o dwójce skłóconych przyjaciół, gdzie gołym okiem było widać, że chodzi o coś więcej... naprawdę nie było nic lepszego), położyłem się wcześnie (jak na mnie bardzo wcześnie), ale mimo zmęczenia długo nie mogłem zasnąć (generalnie mam kłopoty z zasypianiem, ale to inna historia). W pokoju było niesamowicie gorąco, do wyboru miałem kołdrę lub koc, ale gdy przykryłem się kocem wystawały gołe stopy. Okna bałem się otworzyć; mógłbym się w nocy nieświadomie odkryć, zmarznąć i przeziębienie gotowe.
Lubię długo spać. Teoretycznie mógłbym spać długo (wymeldowanie do jedenastej), ale w hotelach długo spać się nie da. Na zewnątrz słychać jakieś głosy, pokrzykiwania (sąsiednia kamienica jest remontowana, na rusztowaniu od rana pracują robotnicy), dwa razy ktoś puka do drzwi, coś mówi (i tak nie rozumiem co), za trzecim razem powiedziałem „proszę chwileczkę poczekać” i ten ktoś już nie wrócił. Może sprawdzali czy wciąż tu jestem, czy nie uciekłem bez płacenia. Echh...
Więc wstałem. Okazuje się, że niebo jest mocno zachmurzone i pada deszcz. Mżawka, ale mżawka to również deszcz. Pięknie.... W recepcji wita mnie kobieta w średnim wieku (czyli w moim), która już na pierwszy rzut oka sprawia miłe wrażenie. Wzbudzała zaufanie. Bufona z dnia poprzedniego na szczęście nie było. Zaczęliśmy rozmawiać, naprawdę była sympatyczna. Skoro tak, to zapytałem o coś, co mnie zaciekawiło.
- Na drodze do dworca głównego jest taki kolejowy most – zagaiłem – a na nim mnóstwo kłódek, tysiące, jako symbol miłości między dwojgiem ludzi. Czy to miejsce jakoś specjalnie się nazywa?
- To stary most. Nie, nie ma jakiejś specjalnej nazwy. Po prostu most zakochanych, i tyle.
Tyle chciałem wiedzieć. Zapłaciłem (niecałe 55 euro, czyli około 220 złotych), pożegnaliśmy się serdecznie. Od razu humor mi się poprawił. A gdy wyszedłem na zewnątrz, poprawił się jeszcze bardziej. Przestało padać.
A więc mostem zakochanych, na dworzec główny, do McDonalda, na śniadanie. Wybrałem tego samego sprzedawcę, który obsługiwał mnie wczoraj (mówi po angielsku) i ten sam zestaw co poprzednio. Z tą różnicą, że z jednym tylko hamburgerem. Dwóm nie dałbym rady. Pan o śniadej cerze poinformował mnie, że będzie gotowy za jakieś dwie, trzy minuty. Poczekam. Był gotowy po minucie i pan przyniósł mi go do stolika. Zjadłem, posiedziałem trochę, odpocząłem. Czas się zbierać. Na koncert. Wszak właśnie po to tutaj jestem.
Mostem, po raz kolejny. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Dźwigam cały dobytek, plecak jest trochę ciężki, ale tylko trochę. Tymczasem wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Na tyle, że w koszuli było mi gorąco.
Dotarłem pod Arenę około pierwszej. Przy stoliku, tym najbardziej skrajnym, od strony torów, siedzi kilka dziewczyn. Pobieżna obserwacja wystarczy by stwierdzić, że to fanki Taylor. A więc koncert jednak nie został odwołany. Cały szczęście. Obok jednego ze słupów podtrzymujących zadaszenie nad ticketshop 2 siedzą dwie dziewczyny. Fanki z Włoch, z flagą. Po chwili podchodzą do nich jakieś dziewczyny, chwilkę rozmawiają i Włoszki pozują do zdjęcia, z rozwiniętą flagą. Wykorzystałem okazję i też zrobiłem. Flaga jest całkiem spora, mniej więcej metr na metr, z następującym napisem „MORE THAN (namalowana flaga Włoch i Niemiec, a pomiędzy nimi znak tyldy, czyli w przybliżeniu) 1989 KMs TO SEE TAYLOR. Kolejna linijka zawiera trzy krótkie słowa, dwa na zdjęciu są nieczytelnie, niestety (a nie pamiętam jakie one były), a trzecie słowo, na końcu linijki to LOVE.
Fanek jest więcej, pod ścianą ticketshop 2 siedzi kilkanaście osób, koczują tam, nie wiadomo od kiedy. Ach, jak ja dobrze znam takie obrazki. Sam przecież podobnie jak one trwałem na posterunku, czasami dziesięć, dwanaście godzin przez koncertem. Wierne fanki, najwierniejsze. Bałem się, że przy wejściu do rejestracji vipów zastanę dziki tłum, na szczęście się myliłem. Ale wokół kręci się coraz więcej osób, fanów szybko przybywa. Trzeba działać!
Nadchodzi grupka fanek.
- Była tu może Taylor? – pyta któraś.
Nikt nie odpowiada.
- Nie? To idziemy.
I poszły.
Hotel numer dwa. Kryteria były następujące – musi być całodobowa recepcja (mogę wracać późno), śniadanie (po całodobowym i przymusowym poście rano będę głodny jak wilk) i musi być położony jak najbliżej Areny. Cena nie gra roli.
Był to wynik przemyślanej strategii i katastroficznego scenariusza jaki zakładałem że może się spełnić. Taylor to w tej chwili numer jeden na świecie, ogromnie popularna. Niemcy to największy muzyczny rynek w Europie (nie tylko muzyczny), więc jest tutaj ogromnie popularna. Zjawiam się pod Areną najwcześniej jak się da, czyli około południa (i tak było), zastaję ogromny tłum koczujących vipowców, zagorzałych fanek, które będą walczyć o jak najlepsze miejsca do upadłego (poniekąd miałem rację, ale na szczęście tłumu nie było), tłum rośnie w zastraszającym tempie (tak również nie było), a ja, na podstawie tego co zastałem trzeźwo oceniam sytuację i podejmuję dalsze kroki. Możliwości są dwie – błyskawicznie udaję się do hotelu, załatwiam potrzebne formalności, zostawiam bagaże i momentalnie wracam na miejsce licząc że dzięki mojemu doświadczeniu, umiejętnościom wykorzystania nie do końca legalnych metod i woli walki jakoś się w ten tłum wpasuję i nie będę na z góry przegranej pozycji, lub..... oceniam, że sytuacja jest na tyle poważna i beznadziejna, że nie mogę opuścić posterunku ani na chwilę i zostaję aż do koncertu a po nim udaję się do hotelu. Oczywiście wpuściliby mnie nawet gdybym się zjawił nieco później, ale... Jestem dzisiaj vipem pierwszej kategorii, dwa małe sektory bezpośrednio przed sceną. Jeśli nie wejdę jako jeden z pierwszych, nie zajmę miejsca przy barierkach, A tylko takie mnie interesuje.
Drugi z wariantów ma pewną bardzo istotną wadę. Mam w plecaku kilka przydatnych rzeczy, z których co najmniej kilka wzbudzi wątpliwości podczas kontroli, przy wejściu do hali. Owszem, żel do golenia jest mi potrzebny, ale jak się wytłumaczyć z konieczności jego posiadania w trakcie koncertu? Musiałbym wszystko wyrzucić.
Taki plan działania opracowałem na długo przed koncertem, dlatego potrzebny był hotel leżący jak najbliżej Areny. Po drugiej stronie ulicy mieści się hotel Stadtpalais. Niestety czterogwiazdkowy i drogi. Jedyne czterysta trzydzieści pięć złotych za dobę. Cena mocno promocyjna, normalnie zapłaciłbym grubo ponad siedemset.
Dziewczyny puszczają muzykę; nie wiem co jest źródłem tejże, ale z kilku metrów słychać wyraźnie. Oczywiście Taylor. Chyba nowa płyta, ale teraz leci „Shake it off” i dziewczyny zaczynają śpiewać, wtórując ulubionej wokalistce, zagłuszając ją w refrenach. A ja się uśmiecham. Lubię atmosferę oczekiwania na koncert, czasami nawet te parę godzin może być owocne czy inspirujące. Przeważnie dzieje się coś ciekawego.
Czas upływa, a nowi kandydaci na vipów jakoś się nie zjawiają. Pojawiają się za to ciężkie deszczowe chmury, tylko patrzeć jak zacznie padać. Meldunek w hotelu mam dopiero od piętnastej, jest trzynasta trzydzieści. Przy rezerwacji, w okienku „życzenia specjalne” napisałem, że zjawię się między dwunastą a trzynastą i proszę żebym mógł się już wtedy zameldować. Booking.com przekazało moje życzenie wraz z obietnicą odpowiedni w przeciągu doby. Na odpowiedź czekam do dzisiaj.
Idę ku południowej ścianie Areny (trudno jednoznacznie mówić o ścianie, skoro hala jest okrągła), schodzę w dół, jedno przejście dla pieszych, potem drugie... i jestem przed hotelem. W ślad za mnie zmierza co najmniej kilka fanek.
Hotel ma obszerny podjazd, okazały front z dużą nazwą nad wejściem i złotymi gwiazdkami. Otwiera przede mną swe podwoje. Tak - gdy się zbliżam, otwierają się ciężkie, złocone drzwi, na dwie strony, jakby ktoś tam czuwał. To robi wrażenie. Zupełnie inaczej niż w tanich hotelach, gdzie odsuwają się przeszklone drzwi niczym w superkarkecie. Wchodzę do środka.
Piękne, zabytkowe wnętrze (hotel był tutaj już w 1913 roku), chromy, marmury, w oknach... witraże! Ciche, dostojne i jakby uświęcone miejsce. Aż strach odezwać się głośno. Robię trzy kroki po schodach (wiadomo z jakiego materiału) i na wprost mam recepcję. Dwie kobiety w średnim wieku (raczej starsze ode mnie), eleganckie i dostojne. Mówię w czym rzecz, pokazuję rezerwację i pytam, czy mógłbym się zameldować, już teraz. Pani sprawdziła coś w komputerze, po czym oznajmiła:
- Tak, pokój jest gotowy.
Dostałem kartę do pokoju 314, w gustownym kartonowym i składanym etui, z bluszczowo – kwiatowymi motywami. Pani poinformowała mnie gdzie mam się udać (na prawo, tam jest szyb windy i schody), od chwili mojego przybycia do otrzymania karty nie upłynęła nawet minuta! Pełny profesjonalizm.
Wybrałem schody, szerokie, wygodne i wyłożone dywanem. Pokój znalazłem bez problemu (dzięki tabliczkom wskazującym jakie pokoje znajdują się w danym skrzydle budynku – ale każdy hotel tak ma), jest duży, przestronny, wielkie łóżko, na którym zmieściłoby się dwoje, stylowe biurko, krzesło, bardzo stylowe krzesło w rogu, szafa (a w niej sejf i mini barek – dwie wody mineralne, dwa piwa i dwie cole oraz coś nieokreślonego do jedzenia. Na nim otwieracz do kapsli, zaś pod nim... rachunek za konsumpcję. Wystarczy wypełnić określone pola, podsumować.. i już. 4.2 euro za colę? Nie, dziękuję) oraz część łazienkowa. Generalnie wszystko na wysokim poziomie, jaki należałoby oczekiwać po tak drogim hotelu. Szkoda tylko, że nie będę miał okazji skorzystać. Właśnie wychodzę, wrócę raczej późno. Pełen wrażeń... mam nadzieję.
Wyszedłem, zrobiłem kilka kroków.... i musiałem zawrócić. Zaczęło padać, z każdą chwilą coraz mocniej. Wiedziałem, że to nie potrwa długo, muszę przeczekać. Gdybym musiał, gdyby sprawa była pilna jakoś przebiegłbym te sto metrów. Ale nie była. Stanąłem przed wejściem, obok jakiejś egzotycznej rośliny w doniczce, pod dachem.
Z miejsca gdzie stoję widać doskonale Lanxess Arenę, południową część hali przylegającą do Deutz-Kalker-Strabe. Patrzę i to co widzę pozwala mi rozwiązać zagadkę dnia poprzedniego. Czemu nie widziałem żadnych służb, technicznych, sprzętu, czemu pomyślałem, że koncert został odwołany. Od strony południowej mieści się tzw. backstage (czyli miejsce gdzie montowana jest scena, wejście na zaplecze, garderoby i takie tam) i wjazd do podziemnego parkingu. Podziemnego, bowiem hala stoi na sztucznie usypanym wzgórzu; dlatego wjeżdża się pod ziemię, chociaż z poziomu ulicy. Przylega tylko do jednej ulicy i to jedyne takie miejsce gdzie można coś takiego zlokalizować. Od strony północnej sąsiaduje z torami, od wschodu i zachodu otoczona jest budynkami należącymi do kompleksu Lanxess Arena. Wszyscy wjechali pod ziemię, robili co mieli do zrobienia w środku zupełnie niewidoczni z zewnątrz. Ot, cała tajemnica.
Zapewne członkowi zespołu, tancerze, jak i sama Taylor skorzystają z bezpiecznego wejścia. Czy zmieści się tam tourbus (na jednej z tras Taylor podróżowała najdroższym na świecie, wartym dwa miliony dolarów, autokarem. Z działającym kominkiem na pokładzie. Zwyczajna i skromna z niej dziewczyna)? Wątpię. Może z hotelu podwiozą ją mercedesem lub czymś równie luksusowym.
Od pierwszego koncertu, czyli od zawsze, w takich miejscach jak to urządzałem polowanie na gwiazdę. Spotkanie takowej, przypadkowo i gdzieś w przelocie (jeśli nie jest się odpowiednio „awizowanym”) jest piekielnie trudne i może przynieść delikwentowi więcej szkody niż pożytku. Chyba, że marzy aby zostać przez ową gwiazdę zjeb.... to znaczy.... usłyszeć kilka nieprzyjemnych słów. Gwiazdy nie lubią być zaskakiwane i nagabywane; niektóre unikają takich kontaktów jak ognia i nie stwarzają ku temu okazji. Po prostu spotkań z fanami nie lubią. Jedną z najbardziej nielubiących jest właśnie Alanis. Gdy czytałem jak niektóre gwiazdy potrafią być wylewne i serdeczne włosy z głowy rwałem, w rozpaczy, że moja taka nie jest. Jednakże składać broni nie wolno i próbować trzeba, skoro prawdopodobieństwo spotkania nie jest zerowe. Z doświadczenia wiem, że wszystko jest kwestią odpowiednio dużej ilości prób, i prędzej czy później..... Zdarzyło się to przed koncertem w Monachium, o którym już wspominałem. Olympiahalle ma zjazd pod ziemię podobny do tego w Lanxess Arenie, lecz o wiele skromniejszy, na tyle, iż umożliwia tylko transport głośników, skrzyń ze sprzętem itp. Artyści mają inne wejście. Zdarzyło się więc, gdy (jak zazwyczaj) byłem pierwszym fanem który przybył na miejsce (odpowiednio wcześnie), przyjechała moja gwiazda (autokarem pięknym-jak-marzenie), nie spodziewając się, że jeden wariat już tutaj jest, wysiadła, i wtedy..... Ale dość już o tym. Teraz gwiazdą jest Taylor, nie Alanis. Wejścia pilnuje kilku ochroniarzy, w jaskrawozielonych płaszczach przeciwdeszczowych (które bardzo się przydają). Na wypadek, gdyby ktoś miał ochotę na nieautoryzowane spotkanie z gwiazdą.
A swoją drogą.. ciekawe gdzie zatrzymała się Taylor, w którym hotelu. Koncerty są dwa więc gdzieś zatrzymać się musiała. Raczej nie nocuje w autokarze, przy kominku. Stawiałbym na....
Gdy rezerwowałem hotel przed którym właśnie stoję, do wyboru miałem kilka (leżących trochę dalej od Areny, ale kilkaset metrów nie robi wielkiej różnicy), w tym hotel Hyatt. Niezwykle piękny (zdjęcia wnętrz zapierają dech w piersiach), luksusowy (bo pięciogwiazdkowy) i bardzo drogi. W normalnych warunkach nie zwróciłbym na niego uwagi, ale był pokój w promocyjnej cenie, czterdzieści siedem procent mniej (dziwne że taki hotel miewa w ogóle takie promocje, to źle wpływa na prestiż. Ale najtańsze pokoje też trzeba sprzedać), wyjątkowa okazja, jedyne 709 złotych... W recepcji mówią w ośmiu językach, w tym po chińsku i... po polsku! Kusiło mnie żeby to sprawdzić, ale nie uległem pokusie. Byłaby to zwykła głupota i wielkie marnotrawstwo pieniędzy. Spędziłbym tam tylko noc, więc z luksusów skorzystałbym w minimalnym stopniu. „Przypadkowe” spotkanie z Taylor? Raczej nierealne. Gdybym nawet tam się zatrzymała, z pewnością wynajęliby całe skrzydło (jeśli nie piętro – są jeszcze tancerze, chórzystki, zespół oraz ci, którzy ich przebierają. Takie osoby, jeśli chodzi o zakwaterowanie, traktowane są na równi z gwiazdą. Ekipa techniczna zakwaterowana jest w hotelu tańszym – tak się dzieje w przypadku Alanis, więc myślę, że u Taylor bywa podobnie), do którego dostęp osobom postronnym byłby wzbroniony. W korytarzu stoi kilku eleganckich panów o wielkich gabarytach i niezłomnych charakterach; tłumaczenie że jest się hotelowym gościem z pewnością nie wystarczy. I jeszcze osobisty ochroniarz przed apartamentem gwiazdy, gdyby jakimś cudem udało się sforsować pierwszą zaporę.
Trudno się dziwić takim środkom bezpieczeństwa. Taylor jest (przepraszam za ordynarne i chamskie określenie, ale nie sposób wyrazić tego inaczej) bardzo drogim towarem, wartym (licząc same tylko koncerty światowej trasy) setki milionów dolarów, dlatego musi dotrwać w stanie nienaruszonym. Świrów wszelkiej maści nie brakuje, nie każdy będzie miał pokojowe zamiary jak ja.
Nie ma co czekać, Taylor z pewnością nie zajdzie na śniadanie. A właśnie – śniadanie. „Promocyjna” cena nie obejmuje śniadania, które w tak drogim hotelu kosztuje dodatkowe 125 złotych.
Do tego hotelu mam jednak pewien sentyment, ponieważ to ulubiony hotel Alanis. Zawsze gdy przyjeżdża na koncerty do Europy zatrzymuje się w hotelu Hyatt.
Na co dzień nie otaczam się luksusami, dlatego w tak drogim, i wykwintnym hotelu czułbym się źle, nieswojo i sztucznie. To nie przypuszczenia; w trakcie „koncertowej kariery” zawędrowałem do hotelu Hilton (we Wiedniu – dosyć pokrętna i dziwaczna historia, ale nie ma żadnego związku z Taylor, więc nie będę jej opowiadał) i było tak jak mówię. Obsługa hotelowa wyglądała trzy razy lepiej niż osobliwy gość. Czułem się wysoce niekomfortowo, czym prędzej uciekłem do pokoju i nie wychodziłem aż do rana. Zaś rano dostarczono mi fakturę. Ku mojemu zdziwieniu widniały na niej zimne napoje z mini barku; policzono je obligatoryjnie nawet nie pytając czy skorzystałem (na szczęście tak było – dobrze, że nie policzyli butelki szampana, której nawet nie tknąłem), w cenach dwa razy wyższych niż rynkowe. Dawne dzieje... i nauczka na przyszłość.
Po dziesięciu minutach przestało padać i mogłem ruszyć pod Arenę. Obawiałem się najgorszego, ale kandydatów na vipów wcale nie przybyło. Cóż, dopiero trzecia, rejestracja zacznie się za godzinę. Z doświadczenia wiem, iż najwięcej fanów zjawia się tuż przed koncertem. Na muszą się śpieszyć, bilet jest zarezerwowany, na pewno się zjawią.
Obserwuję otoczenie, przyglądam się uważnie fanom (głównie fankom – na dziesięć osób osiem to dziewczyny), większość jest dziwacznie ubrana. Nie jestem zawodowym fanem Taylor, dlatego mam problemy ze zrozumieniem w czym rzecz. Obowiązkowa czerwona szminka na wszystkich ustach – wiadomo. Dziewczyna w czerwonym kapelusiku – wiadomo. Dziewczyny w strojach cheerleaderek – wiadomo. Napisy „T.S.” i „1989” na twarzach, rękach, nogach i głowach – wiadomo (niektórzy jeszcze coś dopisują). Ale.... fanki w czerwonej i fioletowej opończy – nie wiadomo. Napisy „13” na różnych częściach ciała – nie wiadomo. Opaski z kocimi uszami – nie bardzo wiadomo (Taylor jest miłośniczką kotów, może to dlatego). Dziewczyna z przytroczonym do pasa lisim ogonem, dziewczyna z głową lisa (i wymalowanymi na twarzy kocimi wąsami oraz serduszkiem na końcu nosa – nie wiadomo). Otaczający świat jest wyjątkowo barwny i pełen tajemnic, których rozwiązywanie może być pasjonujące.
Zaczynam się niepokoić. Stoimy przed czymś, co do złudzenia przypomina kasy biletowe na dworcu lub stanowiska kasowe w banku. Wielka i przeszklona witryna, coś jakby głośniki na wysokości twarzy (do mówienia lub do słuchania co mówi ten ktoś w środku) i metalowe korytka (do podawania pieniędzy i odbierania reszty.. albo biletów), na całej długości ticketshop 2 są trzy stanowiska. Przyglądam się dokumentom jakie przynieśli fani i... moje są całkiem inne! W zasadzie nie mam potwierdzenia, dowodu zakupu. Zabrałem wydruk maila jaki otrzymałem z getgo i wydruk mojego konta na getgo, otwartego na stronie „zamówienia”, gdzie widoczne są szczegóły zakupu biletów. I to wszystko. Fani wokół mnie to Niemcy. Oni mogli dostać coś więcej, nasze szanse nie są równe. Gdy przyjdzie do wydawania biletów przez okienka może być problem. Trudno będzie udowodnić, przez szybę i do głośnika, że dokonałem zakupu. Zwłaszcza w innym języku niż niemiecki. Zaczną się tłumaczenia, sprawa się przeciągnie, opóźni, będę tu tkwił nie wiadomo jak długo podczas gdy inni będą już wchodzić. Zanim udowodnię że bilet mi się należy tamci będą już w hali, wejdę na końcu i misterny plan weźmie w łeb. Trzeba działać, coś robić żebym się nie obudził z ręką w nocniku!
Chwilę wcześniej, gdy jeszcze byłem spokojny, byłem świadkiem rozmowy pewnej kobiety która wyszła z ticketshop 2 (po lewej stronie znajdują się drzwi) z jakąś dziewczyną, która wyglądała na fankę, z zagranicy. Ze strzępów rozmowy które przechwyciłem (prowadzonej w języku angielskim) wywnioskowałem, że dziewczyna ma podobny problem jak ja. Tamta kobieta (w średnim wieku, z długimi włosami związanymi w koński ogon, uśmiechem na twarzy oraz miłej, wzbudzającej zaufanie aparycji) odesłała ją do ticketshop 1. Idę, będę się pytał.
Sklep znajduje się w tym samym budynku, z tym, że od strony Willy Brandt Platz. Do przejścia jakieś pięćdziesiąt metrów. Wchodzę do środka. Niewielkie i podłużne pomieszczenie, dwóch młodych chłopaków, jeden siedzi przed ekranem komputera i rozmawia przez telefon (po angielsku), drugi jest do mojej dyspozycji. Dość pobieżnie przedstawiłem mu problem, pokazałem maila z getgo i wyraziłem swoje wątpliwości czy to wystarczy. Chłopak zerknął na papiery które mu podsunąłem, również pobieżnie...
- To jest getgo, nie eventim – bąknął (wiem geniuszu, ale czy to robi jakąś różnicę?).
Następnie stwierdził, że powinienem udać się z tym do ticketshop 2, bo tam będą wydawane bilety. A on nie może pomóc. Więc się udaję. Znowu nadciągają ciężkie deszczowe chmury, zaraz będzie padać. Czatuję przy drzwiach, widzę przez szybę, że ktoś się tam kręci. Wszedłbym do środka, na bezczelnego (przecież mam prawo się zapytać, nie?), ale drzwi ze zewnątrz nie mają klamki! Otworzyć można tylko od środka. Pozostaje czekać, czasu jest coraz mniej. Nareszcie ktoś wychodzi, ta sama kobieta co poprzednio. Podchodzę i grzecznie pytam czy może mi pomóc bo to i to...
- Nie mam teraz czasu – przerywa mi obcesowo – idź do ticketshop 1 – dodaje, po czym odchodzi. Nie dała mi szansy wyjaśnić, że już tam byłem. I nic.
Więc idę. Sytuacja przypomina komedię pomyłek, z tą wszak różnicą, że nie jest mi do śmiechu. Chłopak wita mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu, nie pomny tego, iż byłem tutaj piętnaście minut temu. Uśmiecha się głupkowato i nieszczerze.
- Witam ponownie – mówię i uśmiecham się głupkowato.
Zaczynam mówić. Krok po kroku przedstawiam sytuację. Przyjechałem z Polski na koncert Taylor, że zaniepokojony tym, iż nie mam żadnego dowodu zakupu biletów napisałem do getgo maila, tuż przed wyjazdem i otrzymałem właśnie to co teraz mu pokazuję, jako dowód, mam jeszcze wydruk swojego zamówienia z mojego konta na getgo i boje się czy to wszystko wystarczy żeby udowodnić że dokonałem zakupu i że bilety mi się należą. Chłopak obejrzał to wszystko, nieco uważniej niż poprzednio po czym stwierdził:
- Jeśli masz jakiś dowód tożsamości... paszport lub coś takiego... to nie powinno być źle.
- A co z biletami na jutro? – spytałem. Miałem bowiem nadzieję, że odbiorę je dzisiaj i dzięki temu uniknę formalności, zaoszczędzę mnóstwo czasu.
- Jak bilety na jutro... to chyba jutro.
To mnie nieco uspokoiło, chociaż obawa pozostała do końca. Zadziwiające jest to, że sklepy dzieli kilkadziesiąt metrów, oba mieszczą się w tym samym budynku, a jedni nie wiedzą co robią drudzy.
Wróciłem pod ticketshop 2. Przygoda nieco mnie rozstroiła, do tego stopnia, że pomyliłem drogę i zamiast iść prosto musiałem obejść halę. Dzięki temu widziałem jak przy wejściach (Lanxess Arena ma pięć wejść) gromadzą się fanki, chociaż mają wpuszczać dopiero od osiemnastej.
Zdążyłem wrócić nim zaczęło padać. Zerwał się porywisty wiatr, rzęsisty deszcze, prawdziwa burza. Zrobiło się potwornie zimno. Owinąłem się szczelnie koszulą, postawiłem kołnierz, zasłoniłem się plecakiem. Aby stracić jak najmniej ciepła, żeby się nie przeziębić. Dobrze że byłem blisko w kolejce i dzięki temu pod dachem, bo między czasie ustawiła się kolejka. Wszyscy byli pod dachem, liczba vipowców wcale się nie zwiększyła. Jest nas około sześćdziesięciu. Nigdy wcześniej nie byłem na koncercie z tego typu biletami, ale dla mnie to szok. Jeśli Taylor ma tak wielu fanów w Niemczech (a ma), jeśli tych pakietów było tak mało (a jak widać było), to według mnie powinny się sprzedać w kilka, kilkanaście minut po otwarciu sprzedaży. No dobrze, w kilka dni. Tymczasem były w sprzedaży jeszcze przez dwa, trzy miesiące. Że drogo? Owszem, na tle pozostałych biletów to wysoka cena. Ale patrząc na to inaczej... Przyjmując pewne uproszczenia nasze złotówki odpowiadają niemieckim euro, w skali jeden do jeden. Więc te 325 euro to jak u nas 325 złotych. Czy bilet w takiej cenie, na koncert topowej gwiazdy to dużo czy mało? W osiemdziesięciomilionowym narodzie jest tylko 60 chętnych aby zobaczyć Taylor z najbliższej odległości? Dobrze, niech to będzie nawet polskie 650 złotych. I tak powinno być dużo, dużo więcej. Nie mogę się nadziwić. Spodziewałem się tłumów.
W kolejce tuż za mną dwóch mężczyzn. Jeden niewysoki, drugi wręcz przeciwnie. Rozmawiają po francusku. Za nimi młoda fanka dokonuje ostatnich korekt w koncertowym makijażu, używa ekranu komórki niczym lustra (ekran staje się lustrem, ponoć to specjalna aplikacja) i maluje usta czerwoną szminką. Kobieta z włosami w koński ogon oraz dwie inne przynoszą transportery wypełnione... czymś. Wszystko gotowe, zbliża się czwarta.
Przede mną stoi dwóch młodych chłopaków. Garnitury, idealnie odprasowane spodnie, lakierki, białe koszule i muszki. Perfekcyjne fryzury. Jeden wysoki i przystojny, drugi niższy i też niebrzydki. Pomyślałem – „to jacyś studenci, stanęli aby schronić się przed deszczem lub zobaczyć co się tutaj wyprawia”. Czas mijał, a oni nigdzie się nie wybierali. W porządku, ale ten strój.... Olśniło mnie niec opóźniej.
Zaczyna się. Boczne drzwi zostają otwarte i zablokowane. Właśnie przez nie będą nas wpuszczać do środka, nie będzie żadnych okienek. Wchodzimy, po dwie osoby. Nikt się nie rozpycha, nie przepycha, jest całkiem kulturalnie. Nadchodzi moja kolej, mam przygotowane wszystkie dokumenty. Do środka i w prawo, jest tak przyjemnie, ciepło i przytulnie. Chciałoby się zostać jak najdłużej. Niewielkie pomieszczenie, cztery biurka, każde oznaczone kartką A4 z napisem „vip” i odpowiednim numerem. Udaję się do stanowiska pierwszego, podaję paszport, miła pani za biurkiem przegląda stos kopert, wybiera właściwą i wręcza mi bilet. Nie był konieczny żaden dowód zakupu, niczego nie musiałem udowadniać. Następnie przyjmuje postawę jakby oczekiwała na kolejną osobę. Obserwowałem działo się przede mną i wiem, że to nie koniec.
- A pamiątki dla mnie? – odzywam się wreszcie.
Pani z uśmiechem podaje mi wypełnioną reklamówkę, do tego jeszcze duży album z litografiami (nie zmieściłby się w reklamówce) i mogę odejść, ze spokojnym sumieniem. Gdybym się nie upomniał, nic bym nie dostał! Wypuszczają mnie kolejnymi drzwiami, udaję się do odpowiedniego wejścia, pod Arenę. Mieści się niemal idealnie na wprost i łatwo je rozpoznać, bowiem pod drzwiami ustawiła się mała kolejka tych, którzy wyszli przede mną. Staję za nimi, jestem..... ósmy, może dziesiąty. Dobra pozycja wyjściowa.
W rękach mam plecak, bilet, reklamówkę i album. Muszę to jakoś ogarnąć. Wiedziałem czego się spodziewać i jestem odpowiednio przygotowany. Wyciągam z plecaka własną reklamówkę którą zabrałem z domu i pakują do niej tą, którą dostałem. Gorzej z albumem, jest sporych rozmiarów i ledwie się mieści. Ale jakoś dałem radę. Nie oglądam tego co dostałem, ale robią to inni. O tym co zawiera tajemniczy pakunek opowiem później.
Deszcz ciągle pada, chociaż nie tak intensywny jak wcześniej. Kolejna stoi pod dachem, jesteśmy względnie bezpieczni. Dach nie chroni przed podmuchami zimnego wiatru, chłopak stojący obok mnie, w skąpej koszulce, trzęsie się z zimna. Poprosił mnie aby popilnował miejsca w kolejce i gdzieś zniknął, na chwilę. Nie wrócił ubrany, ale już bez reklamówki z pamiątkami. Tak, reklamówka będzie nieco uciążliwym balastem podczas koncertu, jestem tego świadomy. Między innymi dlatego chciałem hotel jak najbliżej Areny. Ale nigdzie nie pójdę, nie mogę. Pada deszcz; poza tym w każdej chwili mogą zacząć wpuszczać.
Otwarto budki z piwem i przekąskami. Piwa nie pijam, ale z chęcią bym coś zjadł... Wokół Areny krąży coraz więcej fanek, głównie w krótkich spódniczkach. Nie narzekam, ale współczuję. Jest bardzo zimno.
Kilka razy się zbierali, ale wreszcie, kilka minut po piątej, otwierają drzwi do Areny. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:00, 20 Gru 2015, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:02, 20 Gru 2015 |
|
|
Ze środka zawiało... smrodem. Jestem jednym z pierwszych. Przede mną widzę jak dziewczyna wyciąga plastykową butelkę, ochroniarz kiwa przecząco, a ona kładzie butelkę obok drzwi. Wyciągam swoją i kładę obok (powinien być kosz na takie rzeczy, ale kosza nie przyniesiono), mam butelkę z wodą. Butelka jeszcze z Polski, natomiast woda pochodzi z hotelu Alt Deutz City Messe. Tak była butelka z darmową wodą mineralną, nie wypiłem całej, więc resztę wody przelałem do własnej butelki i zabrałem ze sobą.
Vipowiec od siedmiu boleści. Wydał tyle na bilety, a na butelkę wody go nie stać.
Właśnie dlatego mnie nie stać.
Teraz ja. Ochroniarzy jest dwóch. Jeden sprawdza bagaż (w plecaku mam tylko paszport i kartki wydrukowanymi potwierdzeniami, wszystko co się dało zostawiłem w hotelu), drugi bilet. Jest jeszcze kobieta z ekipy, mówi „prezent od Taylor”, wyciągam prawą ręką, a ona zakłada mi opaskę. Tę opaskę, która miga na koncertach. Jest biała, silikonowa i rozciągliwa. Wtedy tak naprawdę poczułem, że jestem na koncercie Taylor Swift. Fajne uczucie!
Stoimy na szerokim korytarzu, który ginie po prawej i po lewej, otacza halę. Na wprost znajdują się schody, prowadzą w dół. Póki co zagrodzone taśmą, przy każdej (są dwie oddzielne klatki schodowe, rozdzielone słupem) stoi dwóch orchoniarzy. Trochę z boku trzyma się pani z kucykiem i miłym wyrazem twarzy. Ta sama, która mi powiedziała, że nie ma czasu. Ona jest opiekunką vipów. Mówi coś, ale zaraz podnoszą się głosy, aby mówiła po angielsku. I słusznie.
- Uwaga, gdyby ktoś chciał skorzystać z toalety, są tam, w korytarzu po prawej. Jest ku temu ostatnia okazja, za dwadzieścia minut wchodzimy.
Niektórzy poszli, większość została. Nie mam nic ciekawszego do roboty więc rozglądam się wokół. Hala, wybudowana całkiem niedawno, sprawia wrażenie starej i zaniedbanej. To nic, wnet odkryłem lepsze widoki. Tuż za mną stoi wysoka długowłosa blondynka, o której z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest ładna. Istnieje obiegowa opinia, że Niemki są brzydkie. Przemierzyłem ten kraj wzdłuż i wszerz, widziałem niejedno (oraz niejedną) i potwierdzam. Chociaż zdarzają się wyjątki, jak ten. A może... to nie jest Niemka?
Przed sobą mam inną fankę. Blondynka, czerwona szminka, proste i krótkie włosy z przedziałką we właściwą stronę, czarna koronkowa sukienka... Taylor, jako żywo! Z teledysku „Blank Space”. Wtedy mnie olśniło. Dwóch chłopaków w garniturach, których mam w zasięgu wzroku... przecież to sobowtóry z „Blank Space”! Nie Taylor rzecz jasna, lecz arystokratycznego przystojniaka który tam występuje.
Swoją drogą... jak wiernym i oddanym trzeba być fanem, żeby się tak przebrać, tak poświęcać dla swego idola, który nawet nie wie o jego istnieniu, a gdyby nawet wiedział, to nic go nie obchodzi. Oczywiście można się z tym nie zgadzać, oburzać, obrażać czy się kłócić, lecz nie zmieni to faktu, że taka jest smutna i gorzka prawda.
Nie jestem człowiekiem spoza środowiska, nie stoję z boku i nie patrzę na to co się wyprawia z cynicznym uśmiechem politowania. Doskonale wiem co to znaczy być wiernym i oddanym fanem, wszak od wielu lat byłem (i nadal jestem) wiernym fanem swojej Pani. Nie będzie żadnej przesady, megalomanii czy bufonady w śmiałym twierdzeniu, iż jestem jednym z pięćdziesięciu największych (patrząc poprzez pryzmat różnych, mniej lub bardziej wymiernych, kategorii) fanów Alanis na świecie. Tak, na świecie. Elita największych głupców jacy chodzą po ziemi. Szkoda, żeśmy się nigdy, wszyscy razem, w jednym miejscu nie spotkali. Może Alanis powinna zorganizować specjalny koncert i zaprosić nas wszystkich? Echhhh.. byłoby o czym opowiadać.
Dlatego, chociaż fanem Taylor nie jestem...
Ciekawe jak długo jeszcze będziesz się przy tym upierał...
To jednak doceniam kunszt, wysiłek, poświęcenie i oddanie tych co są. Trzeba mieć duszę romantyka i marzyciela, pragmatycy tego nie rozumieją. „Ona nie jest dla ciebie, chyba to rozumiesz” – powiedziałaby moja mama do owych elegancko ubranych młodzieńców. Na pewno to rozumieją. Rozum to ważna rzecz, bardzo istotna. Ale jest jeszcze serce.
Gdy znów jesteśmy w komplecie pani opiekunka dzieli nas na dwie grupy. Posiadacze biletów do sektora za sceną „B” oraz do sektora przed sceną po lewej – na lewo, właściciele biletów do sektora przed sceną po prawej – na prawo. Utworzyły się dwie odrębne kolejki. Co ciekawe nie ma kolejki dla posiadaczy biletów vipowskich drugiej i trzeciej kategorii, miła pani nic o takowych nie wspominała. Nie zauważyłem także, przy odbieraniu biletów, by ktoś podchodził do stolików oznaczonych takimi numerami. Czyżby takowych w ogóle nie było?
Mogłem rzecz jasna wybrać kategorię biletu, ale to w którym sektorze przed sceną się znajdę było loterią. Tego nie określałem przy zakupie pakietu. Na wszystkich koncertach Alanis zawsze byłem po prawej stronie sceny (patrząc z perspektywy widowni), tam czułem się najlepiej. Bardzo bym chciał, na koncercie Taylor, znaleźć się tam gdzie zawsze bywałem. Miła pani objaśniła znaczenie na biletach – „rechts”, czyli do sektora po prawej. Świetnie!
Jeszcze kilka minut oczekiwania, zdejmują sznurki i schodzimy w dół. Schody są wąskie i niewygodne, trzeba uważać. Stoimy w ponurym korytarzu, przed nami dwie pary podwójnych drzwi. Za nimi ogromna kubatura, osiemdziesiąt trzy tysiące metrów sześciennych przestrzeni koncertowej. Każdy to wie.
Lanxess Arena ma trzy poziomy trybun. Poziom środkowy to wewnętrzny korytarz, gdzie staliśmy na początku. Musi być szereg drzwi, które się otwierają bezpośrednio na trybuny (nie tyle trybuny, co loże). Na poziom górny prowadzą schody, które widać z zewnątrz, przez oszklony front. Nie wiem jak się tam dostać, może wejścia na klatki schodowe są na zewnątrz? Zagadka pozostaje nierozwiązana. I wreszcie poziom trzeci, najniższy. Dolne trybuny oraz poziom parkietu. Hala jest wkopana w ziemię, mniej więcej do połowy. Poziom najwyższy wznosi się wysoko w górę, środkowy leży na poziomie gruntu, natomiast aby się dostać do najniższego, trzeba zejść schodami w dół. Jak my.
Pani opiekunka oraz druga kobieta, która nas pilnuje, co jakiś czas zaglądają do środka, czy można nas wpuszczać. Na razie czekamy. Nie muszę się spieszyć ani jakoś specjalnie walczyć o jak najlepszą pozycję. Do sektora po prawej stronie sceny czeka dziewiętnastu fanów. Dokładnie policzyłem. Bez problemu uda się zrealizować wszystko co zamierzałem. Chyba, że będę ostatni, ale na to się nie zanosi.
Gdzieś z bocznego korytarza wychodzą ochroniarze. Kilkunastu, kilkudziesięciu. Ciągną się długie szeregi postaci odzianych w jaskrawozielone płaszcze. Robimy im miejsce na schodach, wychodzą na środkowy poziom. Znak, że niebawem zaczną wpuszczać tych „gorszych”. Jeszcze kilka minut oczekiwania, kilka wizyt pani opiekunki w hali i otwierają się podwoje.
- Za mną – mówi pani opiekunka – pilnujcie swoich biletów – dodaje jeszcze.
Wchodzimy do hali, od strony tylnej. Po chwili skręcamy w prawo, kobieta prowadzi nas wzdłuż trybun. Pośpiesznie zauważam rampę, która się ciągnie przez całą halę, póki co nie czas żeby się rozglądać. Trzeba dotrzeć na miejsce nie będąc ostatnim, to plan minimum. Pozostali fani chyba myślą o tym samym, gdyż zmierzają do miejsca przeznaczenia przyspieszonym krokiem, nie rozglądając się wcale. Mimo wszystko nikt się nie przepycha, nie używa niecnych sztuczek jakich bym użył, gdyby to był koncert Alanis. Jest względnie kulturalnie. W ogóle fani Taylor, w porównaniu z fanami Alanis są bardzo kulturalni, aż za grzeczni.
Przy wejściu do sektora zatrzymuje nas ochroniarz. Skrupulatnie sprawdza bilety. Może przy okazji warto powiedzieć słów kilka o biletach, ponieważ bilety vipowskie różnią się nieco od reszty. Tło (czyli siedząca w krótkiej spódniczce i skąpej białej koszulce Taylor, prawą ręką poprawiająca ciemne okulary, napis „The 1989 world tour”) niczym się nie różni, podobnie jak podstawowe informacje o miejscu i dacie koncertu (po lewej stronie biletu, prawą stronę okupują sponsorzy strategiczni) oraz lokalizacji miejsca docelowego (w tym przypadku Front of Stage RE.). Różnice są takie, że bilet nie posiada wartości nominalnej. W miejscu gdzie na zwykłym bilecie wydrukowano jego wartość tutaj znajduje się powtórzona nazwa lokalizacji (VIP 1 – FOS) oraz informacje o agencji koncertowej odpowiedzialnej za organizację. W tym miejscu naklejono również zieloną metkę o wymiarach 20x38 mm, z czarnym napisem „VIP 1” (19x6 mm) w górnej części. Informacje te można znaleźć na bilecie, ale dzięki naklejonej karteczce z daleka widać z jakim biletem mamy do czynienia.
Pan ochroniarz nie zwrócił uwagi na karteczkę, liczyło się to co widnieje na bilecie. Odczytywał z mozołem; trudno dostrzec maleńkie literki w kiepskim oświetleniu. Wreszcie się udało, weryfikacja przebiegła pomyślnie, mogę wejść. Pani opiekunka miała rację – chłopak przede mną biletu nie miał i ochroniarz go nie wpuścił. Mimo, że wchodził z nami do hali jak vip.
Sektor jest niewielki. Jakieś cztery metry szerokości i drugie tyle długości. Na tyle mały, że kilka osób które weszły przede mną zajęły miejsce przy barierkach po lewej, od strony rampy. Zapewne w naturalnym odruchu, kierowani instynktem, który podpowiadał, że to miejsce jest najlepsze. Czy na pewno?
Oglądając nagrania z koncertów przyglądałem się uważnie choreografii poszczególnych utworów i zachowaniu Taylor w trakcie ich wykonywania (do bólu powtarzalnego), z góry wiedziałem w jakich sektorach będę. Należało wybrać konkretne miejsce, w kontekście tego co chcę osiągnąć. Nie walczyłem aby wejść na salę jak najwcześniej, przed innymi, ponieważ miejsce wzdłuż rampy nie było moim celem. Przestało nim być odkąd się dowiedziałem, że przybijania piątek nie będzie, niestety. Gdyby miało być tak, jak myślałem że będzie, dałbym radę, na pewno. Do pokonania miałem tylko dziewiętnaście grzecznych osób, a miejsc wzdłuż rampy było co najmniej kilka. A może.. oni byli grzeczni dlatego że, podobnie jak ja, uznali, iż nie ma o co walczyć? Gdyby Taylor oklepywała spragnione dłonie, może wtedy nie byliby tacy grzeczni?
Wszystkie miejsca wzdłuż rampy (w pierwszym szeregu) były zajęte, miejsce „w narożniku” również (mężczyzna który tam był, stał jednocześnie wzdłuż rampy i przed sceną) natomiast barierki wzdłuż sceny były puste. Ustawiłem się przed sceną, obok fana w narożniku. Dokładnie tam gdzie chciałem być. Fani, którzy nadciągnęli tuż po mnie, ustawili drugi rząd za plecami tych, co stoją wzdłuż rampy. Byłem pewien, że ustawią się przy barierkach wzdłuż sceny, jak ja. Na razie to wszystko, miejsca wśród vipów zostały rozdzielone. Można spokojnie się rozejrzeć.
Przede wszystkim rzut oka w kierunku sceny. Owszem, jest wysoka, ale nie tak wysoka jak się obawiałem że będzie. Na pewno ma więcej niż półtora metra, gdy się dobrze wyprostuję z trudnością dostrzegam powierzchnię sceny (mam 176 cm wzrostu). Czyli nie jest źle. Póki co scena w połowie zasłonięta wielką kotarą z napisem „The 1989 world tour” widać tylko połowę ukośnej płaszczyzny, która prowadzi na drugi poziom sceny. Z obejrzanych koncertów wiem, że scena jest dwupoziomowa, na razie drugi poziom jest zasłonięty kotarą.
Od barierek do sceny mamy co najmniej dwa metry, może trochę więcej. Nie spodziewałem się, że będzie bliżej – scena jest wysoka, więc aby cokolwiek widzieć pierwszy sektor musi być stosownie oddalony. Na szczęście nie bardziej niż to konieczne. We fosie (czyli w przestrzeni pomiędzy sceną a barierkami) leży... coś dziwnego. Konstrukcja składająca się z krótkiej i zaślepionej rury, o średnicy nadgarstka, podłączonej do butli, jakby z gazem. Wszystko leży w skrzyni bez pokrywy. To akurat zrozumiałe – po koncercie wieko się zakłada, skrzynię zamyka i transportuje na miejsce kolejnego. Podejrzewałem, że konstrukcja wyrzuca chmurę czegoś-tam podczas koncertu, widziałem to na filmikach. I jest takich więcej.
Ze sceny na ramę prowadzi ukośna burta, niczym ze statku na ląd. Zrobiona.. chyba z jakiegoś metalu. Nie może być śliska, przecież Taylor mogłaby się poślizgnąć gdy będzie nią schodzić. Za jakiś czas. Podejrzewam, że wysokość sceny na każdym koncercie jest taka sama. Skoro wysokość rampy jest niezmienna to scena musi być mniej więcej tej samej wysokości. Inaczej burta łącząca scenę z rampą (w przypadku zbyt wysokiej sceny) byłaby za krótka (lub pod zbyt wysokim kątem – co ze względu na pewne elementy scenografii jest niemożliwe), lub za długa. A musi być w sam raz.
Po obu stronach sceny zawieszono dwa telebimy. Jak dla mnie za wysoko i zbyt blisko. Ponadto tego po lewej trochę zasłaniają podwieszane głośniki. Podczas koncertu będę korzystał z prawego. Póki co na telebimach widnieje nieruchomy napis „The 1989 world tour” ale za chwilę się to zmieni.
Garstka fanów w ogromnej i pustej jeszcze hali wygląda nieco dziwacznie, abstrakcyjnie i śmiesznie. Jest wpół do szóstej, koncert rozpocznie się za dwie godziny. Rozglądam się dookoła. Nie widać za dobrze do drugiego poziomu trybun, trzeci całkowicie ginie w oddali. Musi być grubo ponad sto metrów.
W hali funkcjonuje już ochrona. Panowie w jasnobrązowych koszulkach z napisem „steward” na plecach. Mojego sektora pilnuje trzech. Przede mną stoi młody chłopak. Dwudniowy zarost, modna rozjaśniana czupryna. Moim zdaniem jest bardzo przystojny i śmiało mógłby pracować jako model. Przyglądam mu się uważnie – wcale nie dlatego, że jest taki przystojny. Odnoszę wrażenie, że gdzieś już go widziałem. Niewykluczone, że mam rację. Skoro to agencja ochrony którą można wynająć, to, być może, została wynajęta na jeden z koncertów w których uczestniczyłem. I tam żeśmy się spotkali po raz pierwszy.
Po kilkunastu minutach zaczynają wpuszczać „tych gorszych”. Do sektora wpadają zdyszane fanki... ciekawe co pomyślały widząc, że najlepsze miejsca już zajęte. Te, które przybyły jako pierwsze zajęły niewiele gorsze, chociaż... miejsce przy barierkach ma jeszcze jedną zaletę. Przede mną nie stoi nikt, mogę oprzeć o barierki reklamówkę „z darami”, plecak i mam pewność, że nikt nie będzie po tym dreptał, skakał, tudzież wyczyniał inne niestworzone rzeczy jakie trudno przewidzieć.
Telebimy ożywają. Na początek leci muzyka (Shake it off), a później... sekwencja niezwiązanych ze sobą filmików (wspólnym dla nich mianownikiem jest tylko osoba i muzyka Taylor) poprzedzielanych dłuższymi przerwami, podczas których na telebimach widnieje nieruchomy napis, taki, jak na początku. Fani, wypełniający powoli halę w zasadzie nie zwracali na to uwagi. Pewnie jest tak, że widzieli to setki razy, ale ja nie będący zawodowym fanem Taylor widziałem wszystko po raz pierwszy i oglądałem z ciekawością. I tak nie było nic innego do roboty.
Nie pamiętam chronologicznej kolejności tego materiału, ale postaram się przedstawić wszystkie jego odsłony. Zaczęło się (albo i nie zaczęło) od „Behind the scene – Blank Space”. Nigdy tego nie widziałem.
A mówiłeś, że widziałeś wszystkie „behind the scene” i „making of”.
Owszem, mówiłem, ale dotyczy to teledysków do utworów z wcześniejszych płyt. Płyt „Red” i „1989” nie ruszałem.
Filmik jest krótki, zdawkowe wypowiedzi, ujęcie „zza kamery” fragmentu teledysku, gdy Taylor z tym facetem wyprowadzają na spacer myśliwskie psy, jakiś brodaty koleś instruuje ją jak prawidłowo obijać kijem basebolowym samochód który mój kolega zidentyfikował jako AC Kobra, Taylor wykonuje „z pustymi rękami” i przed samochodem dokładnie takie same ruchy jak później na teledysku, już z kijem i konkretnym efektem. Patrząc na to odniosłem wrażenie, że pięknemu autku nie stała się krzywda, a rozbijanie światełek i rysowanie karoserii dodano komputerowo.
„Behind the scene - Shake it off”. Krótkie wypowiedzi reżysera, bohaterki w strojach cheerleaderek i sama Taylor również, główna bohaterka podrzucana na rękach, mówi kilka zdań... i więcej nie pamiętam.
Materiały filmowe przeplatane są czymś w rodzaju konkursów, z natychmiastowym rozwiązaniem. Ukazują się plansze z pytaniami, tak prostymi, że nawet ja znam odpowiedzi. Jest to swoistego rodzaju test jednokrotnego wyboru. „Co Taylor wyrzuca przez okno w teledysku „Blank Space?” „Na jakich instrumentach potrafi grać Taylor?” (prawidłowa odpowiedź – na wszystkich). „Jak się nazywają koty Taylor?” (tej odpowiedzi nie znałem).
Właśnie kolejny materiał jest o kotach. Taylor mówi o swoich kotach trzymając koty przed kamerą. Syjamskie, czy jak się ten gatunek nazywa. O gęstym futrze i wiecznie niezadowolonym i naburmuszonym wyrazie pyszczka. Nie lubię takich kotów, są odpychające, nie wzbudzają zaufania (o ile koty w ogóle je wzbudzają) i do niczego się nie nadają, za wyjątkiem leżenia w domu.
Koty Taylor są wielkie i spasione. Trzyma je przed kamerą i w pewnej chwili kot po prawej kurczy się i zaczyna ją drapać w rękę tylnymi łapkami. „Nie kop mnie” – mówi z wyrzutem Taylor. Nic dziwnego, że do tego doszło. Trzymała te koty w bardzo niewygodnej dla kotów pozycji (z odsłoniętymi brzuchami) i w pewnej chwili kot zaczął się bronić. Mam kota, to wiem. Fizycznie, nie tylko w głowie. Z drugiej jednak strony nie było innego sposoby żeby pokazać je oba, jednocześnie.
Kolejny filmik – Taylor szykuje się na przyjęcie gości. Jakaś elitarna i specjalnie wyselekcjonowana grupa fanów-szczęściarzy ładuje się do szkolnego autobusu, jadą, migawki z wnętrza i zdawkowe wypowiedzi pokazują, jak bardzo są podekscytowani perspektywą niecodziennego spotkania.
Panorama na wielki dom z epoki wiktoriańskiej. Taylor w kuchni, piecze ciasteczka (akurat piecze – w króciutkiej sukience i na szpilkach...) formuje brązową masę i wkłada tackę do pieca. Na dziedziniec podjeżdża autobus, fani wysypują się ze środka, Taylor przez małe okrągłe okienko wygląda ostrożnie na zewnątrz. W tym momencie, w ujęciu domu z pewnej odległości widać, jak w małym okrągłym okienku ukazuje się głowa Taylor. To było u-ro-cze.
Salon pełen fanów i nagle zjawia się Taylor! Euforia wybucha nagle, jest gwałtowna i zrozumiała. Wtedy ekran nagle robi się czarny i za moment ukazuje się napis, niczym z filmu „Zielona mila”.
„Co wydarzyło się w sekretnej strefie, w sekretnej strefie pozostanie”
Mimo to jest kilka przebitek jak Taylor krąży wśród fanów, częstuje ciasteczkami, studzi wybuchy euforii, przytula się...
Pamiętam podobne spotkanie fanów, z Alanis. Lunch w jednej z nowojorskich restauracji. Alanis i kilkanaście osób (nie pamiętam już ile, ale wydaje mi się, że było mniej niż dziesięć), wszyscy spięci; jedyną wyluzowaną osobą była Alanis. Nic dziwnego, obecność kamer deprymuje, zwłaszcza tych, którzy nigdy przed kamerami nie wystąpili. No i obecność samej idolki także robi swoje.
Co jakiś czas ukazuje się plansza, będąca instrukcją obsługi bransoletki, którą mamy na ręku. Jakiś tam układ scalony, który jest w środku zabezpiecza wąski pasek przezroczystej folii z plastyku. Należy go wyciągnąć – wtedy bransoletka zacznie działać. Instruowała nas pani opiekunka i tuż po zjawieniu się w sali ów pasek wyciągnąłem. Wkrótce potem bransoletka mrugnęła.
Za każdym razem pojawienie się instrukcji wzbudza entuzjazm gromadzących się fanów. Zwłaszcza ostatnie zdanie, już po wyciągnięciu zabezpieczającego paska.
„Get ready the show”
To znak, że koncert rozpocznie się niebawem. W końcu na niego czekamy, z niecierpliwością. Czyż nie?
Filmik, który przedstawia covery przebojów Taylor, nagrywane przez fanów-amatorów. „Bad Blood” w wykonaniu małej, może pięcioletniej dziewczynki. Trudno powiedzieć, że śpiewa. Nieskładnie podryguje w rytm muzyki coś tam do tego zawodząc. Ale... ożywia się zgromadzona (mniej więcej w jednej trzeciej) publiczność. Na pierwszym poziomie trybun, po prawej, siedzi (a właściwie już stoi) pięć dziewczyn. Śpiewają „Bad Blood” chórem, naprawdę świetnie i naprawdę wiernie. Później wykonują jeszcze kilka kawałków, z równie dobrym rezultatem. Taka rozgrzewka przed koncertem.
Następnym coverem był „Shake it off” w wykonaniu kilku młodzieńców, wyrwanych ze snu po ewidentnie udanej imprezie dnia poprzedniego. Kamera przechodzi z jednego pomieszczenia do drugiego towarzysząc przez chwilę każdemu z bohaterów.
I wreszcie jedno wykonanie „na poważnie”. Dwoje młodych ludzi, stoi odwróconych do siebie plecami, jedno (chyba chłopak) gra na gitarze. Śpiewają, jednocześnie. (Chyba) dziewczyna „Blank space”, a chłopak „Style”. W wersji romantyczno-melancholicznej. Sęk w tym, że robią to jednocześnie, frazy idealnie się nakładają i współbrzmią ze sobą. Kamera krąży wokół nich, pokazując raz jedno raz drugie. Znam to wykonanie bardzo dobrze. Lubię oglądać covery różnych wykonawców, od czasu do czasu i muszę przyznać, że ten (jeśli chodzi o Taylor) to jednym z najlepszych. Ale czy najlepszy?
Jest sobie pewna dziewczyna – Tiffany Alvord. Z Ameryki. Robi mnóstwo coverów popularnych wykonawców, Taylor również. Wszystkie profesjonalnie zrobione, z pomysłem na symboliczny nawet teledysk; wypada w nich różnie ( to wina specyfiki jej głosu i tonacji utworu – trudno oczekiwać, by w każdym utworze, różnych wykonawców, sprawdziła się idealnie), ale nie schodzi niżej pewnego, wysokiego poziomu. Jest wielką fanką Taylor (widziałem filmik, na którym posągowa gwiazda czeka na podwyższeniu, a Tiffany stoi w kolejce fanów oczekujących na zdjęcie) i nagrywa jej covery. Moim skromnym zdaniem „Blank space” w jej wykonaniu to mistrzostwo świata, lepsze nawet niż oryginał! (cóż... pewnie boska Taylor miałaby inne zdanie i większość jej wiernych fanek też). Jest ciekawy pomysł na teledysk (oczywiście bez zamku, bogatych wnętrz i drogich samochodów, ale nieodzowny atrybut w postaci kija golfowego się pojawia) i zupełnie inne podejście do samego utworu.
Chciałbym, żeby owo wykonanie, chociaż we fragmencie pojawiło się w tym materiale puszczanym przed koncertem. Żeby pracowitą i utalentowaną dziewczynę uhonorować w ten sposób. Byłaby zachwycona.
Przecież tak naprawdę chodzi o coś innego.
Niby o co?
Dziewczyna ci się podoba.
Tak, podoba. Ale do śpiewania talent ma.
Co prawda, to prawda.
Oczywiście pozostaje kwestia praw autorskich. Nie wiem jak to wygląda w świetle amerykańskiego prawa, ale byłoby to, bądź co bądź, publiczne odtwarzanie materiału będącego czyjąś własnością. Myślę, że z nieograniczonym budżetem Taylor nie byłoby z tym problemu, przecież musiano jakoś uregulować sprawę własności pozostałych coverów.
Chyba... że Taylor się boi, żeby ów teledysk nie spodobał się za bardzo...
Fanów gromadzi się coraz więcej. Połowa sali, trzy czwarte. Cóż, najwyższy czas. Ci na górnym poziomie trybun jawią się niczym mrówki. Po sali wędrują obnośni sprzedawcy dóbr wszelakich, nadających się do spożycia. Lody, piwo, cola, jakieś soki, przekąski. Oczywiście wszystko po cenach znacznie zawyżonych.
W moim sektorze wciąż przybywa fanów, robi się tłoczno. Będzie to miało pewne, trochę przykre konsekwencje podczas koncertu. Widzę, kto jest szczęśliwcem i stoi przy barierkach po drugiej stronie rampy. Najlepsze miejsca zajmują.. dwa sobowtóry w garniturach. Aktualnie ten wyższy zajada obwarzanka, natomiast niższy raczy się piwem z plastykowego kubka. Niepomny chyba na zagrożenie jakie się z tym wiąże. Ja przed koncertem nigdy nic nie piję (również nie jem – nie dlatego, że nie jestem głodny, lecz z tego powodu, że nic nie wejdzie na sucho), żeby się nie okazało, że w najważniejszym momencie trzeba iść do toalety. Owszem, na trybuny wrócę, ale miejsce które obecnie zajmuję zostanie bezpowrotnie stracone.
Na koncertach Alanis zawsze walczyłem o jak najlepsze miejsce mając za rywali równie wielkich desperatów co ja. Bywało, że stałem dwanaście godzin w letnim skwarze mając za towarzyszkę półlitrową butelkę wody. Dawne czasy...
Filmik będący sceną z jakiegoś serialu, zapewne amerykańskiego. Nie wiem jakiego, ponieważ amerykańskich seriali nie oglądam. Jest hol (nie wiem jak nazwać to pomieszczenie, ale bywa ważną częścią amerykańskich seriali. Prowadzą tam drzwi z zewnątrz i z niego rozchodzą się drzwi do innych pomieszczeń. Jest kanapa, fotele, stolik a na nim zawsze coś do przegryzienia, bohaterowie siedzą, rozmawiają, pojawiają się i znikają, rozwiązują ważne problemy lub sprawy błahe – zależy od serialu) i na kanapie siedzi facet, który udaje kobietę. Ma założoną blond perukę; do złudzenia przypomina Mariolkę z kabaretu „Paranienormalni”, w zasadzie tylko wyglądem. Po pierwsze – jest znacznie lepszym aktorem, po drugie zaś – jego udawanie opiera się zupełnie na czymś innym. Niektóre wypowiedzi oraz intonacje tychże wskazują na to, że ów aktor parodiuje sam siebie a pod maską powagi śmieje się z tego co mówi. Balansuje przy tym na cienkiej granicy parodii, jednak wszystko jest wysmakowane i w dobrym stylu. Kunsztowna robota.
Towarzyszy mu dziewczyna, która parodiuje Taylor. Przypomina Taylor z teledysku „You belong with me”, ma dwa cienkie warkoczyki (ech... już nie pamiętam czy blond czy rude) i duże okulary. Generalnie nawet podobna. Różnica jest taka, że ma aparat korekcyjny na zębach, czego (wydaje mi się) prawdziwa Taylor nigdy nie miała. Przycupnęła na krawędzi kanapy i siedzi jak na szpilkach. Jest bardzo zestresowana i niepewna, na każdą skierowaną do siebie wypowiedź reaguje nerwowo, wręcz histerycznie. A ludzie (z taśmy) co chwila wybuchają śmiechem.
Zjawia się ochroniarz w czarnym uniformie (w odróżnieniu od tych między sektorami, pani opiekunka też była na czarno), przechodzi fosą między sektorami, do każdego „stewarda” coś mówi, tamci kiwają głowami, przestawia ich tak, że w moim sektorze z trzech zrobiło się dwóch. To chyba szef ochrony.
Na telebimach kolejny fragment. Taylor pokazuje jaką ma „skórkę” na komórce (nie jestem pewny czy aby na pewno tak się to nazywa, w każdym bądź razie chodzi o tylko ściankę telefonu) mając przy tym tak perfekcyjnie ułożoną fryzurę, że aż nieprawdopodobne, iż taka może istnieć i trwać przez dłuższy czas w niezmienionym stanie. Cześć i chwała nowojorskim fryzjerom!
Przychodzi kamerzysta. Wysoki facet w średnim wieku (pewnie młodszy niż ja) w koszulce z dyskretnym napisem „The 1989 world tour” z przodu i „wideo” na rękawie. Nie powiedziałem jeszcze, że w rogu sektora leży kamera. To oczywiste, że takowi będą – przecież koncert jest realizowany na żywo, z wielu ujęć. W każdym razie jak dla mnie to coś nowego. Podnosi kamerę, próbuje, zakłada na prawe ramię, rozwija kabel, który do tej pory leżał zwinięty, układa go w rynience pod sceną, rozwija tak, żeby nie stawiał oporu. Po drugiej stronie rampy drugi kamerzysta robi to samo. Gdy wszystko już gotowe kładzie kamerę na rampie. Nie będzie jej trzymał, do koncertu jeszcze kilkanaście minut, a kamera musi sporo ważyć.
Co jakiś czas odwracam się do tyłu. Spoglądam na zapełniającą się salę, która robi imponujące wrażenie. Spoglądam przez ramię i widzę... Podobne rysy twarzy, usta, nos też podobny. I te same oczy. Długie blond włosy – też podobne. Niemożliwe żeby to była ona, chociaż... wszystko jest możliwe. Tuż za mną stoi dziewczyna łudząco podobna do córki mojej koleżanki. Przyglądam się jej dyskretnie. Gdyby to była Sylwia, odezwałaby się do mnie. Przecież mnie zna. Z drugiej jednak strony... znajomość z kimś takim jak ja chwały nie przynosi, więc.. Szukam jeszcze jednego podobieństwa, ale dziewczyna ma na sobie bluzę, jest tłoczno i nie widać czy ma... równie duże oczy co Sylwia. Gdyby się odezwała.. ale milczy. Sylwia mówi po niemiecku, ale przecież nie tak żebym nie rozpoznał rodowitej Niemki. Zerkam na ekran komórki dziewczyny. Jeśli menu będzie po niemiecku... Wreszcie uchyliła się nieco i wtedy dostrzegłem, że za nią stoi mała dziewczynka, bardzo do niej podobna. Zapewne siostra. Sylwia ma siostrę, ale zupełnie z innej bajki. Jednak nie ona.
Taylor w piżamie, pakuje prezenty dla swoich fanów. Rzeczywiście, ma pokój wypełniony folią bąbelkową. W pobliżu kręci się jeden z kotów. Następnie kilka scen, gdy fani te prezenty rozpakowują. Reakcji nietrudno się domyślić.
Jeszcze filmik na którym kilkuletni chłopczyk jeździ małym samochodzikiem na pedały, Taylor go całuje, a on grzbietem dłoni wyciera usta. Mały jeszcze nie wie jakie szczęście go spotkało!
Kamerzysta sięga po sprzęt, obaj (ten po drugiej stronie jest bardzo młody i bardzo uśmiechnięty) unoszą kciuk, na znak, że wszystko gotowe. Kurcze, zaraz się zacznie!
Koncerty rozpoczyna się punktualnie, jak w zegarku. Gasną światła i przy aplauzie zgromadzonej publiczności na scenie pojawia się... nie, nie Taylor, lecz..
JAMES BAY
James będzie supportem Taylor tylko w europie i tylko w Kolonii oraz Amsterdamie. Na pozostałych koncerty otwierać będzie Elllie Goulding (ta od piosenki z Greya). W chwili gdy kupowałem bilety o Jamesie nie wiedziałem nic. Od tamtej chwili upłynęło sporo czasu i zaczęło być o nim głośno. Był taki okres, że w polskim radio puszczali „Hold back the river” Jamesa bardzo często. Mówiono o nim, że to wschodząca gwiazda folk i rock. Ciekawe...
Więc na scenie pojawił się James Bay, wraz z zespołem (gitarzysta, perkusista i basista-klawiszowiec). W czarnej koszulce, obcisłych ciemnych spodniach, zwyczajnych butach i kapeluszu wciśniętym na trochę długie i przetłuszczone włosy. Jest bardzo szczupły, wręcz wychudzony, ma kościstą i czujną twarz. Niczym mysz. Stoi może ze trzy metry ode mnie, z tej odległości widzę, że na lewym przedramieniu ma kilka kropek, jedna nad drugą. Jakby ślady po...
Sięga po gitarę i rozpoczyna koncert. Mocny głos, melodyjny. Śpiewa naprawdę dobrze, a tych piosenek dobrze się słucha. Mógłbym się czepiać, że wszystkie oparte na tym samym jednostajnym rytmie perkusji, ale czepiał się nie będę, bo to drobiazgi. Solidne rockowe granie, w starym dobrym stylu. Lubię takie... może dlatego, że jestem stary? Wychowany na klasycznych rockowych zespołach, z dala od pseudomuzyki, którą się obecnie tworzy. Oczywiście są wyjątki. Jeden mam na scenie, natomiast drugi pojawi się za jakiś czas.
Koncert przebiega bardzo płynnie; z racji tego, że jestem bardzo blisko sceny wytwarza się specyficzna więź pomiędzy widzem i artystą. Wtedy koncert lepiej się przeżywa, lepiej smakuje. Kilka razy łypnął na mnie okiem, nie jestem już anonimowy i on wie, że śpiewa do konkretnych osób, nie do bezpostaciowej masy ukrytej gdzieś w mroku. Jednych to deprymuje, innych mobilizuje, ale tych drugich jest zdecydowanie więcej. Nic dziwnego – każdy chce poczuć, że jest doceniany. A ja go doceniam, nagradzam oklaskami po każdym utworze i ze zdziwieniem widzę, że niewielu jest takich, którzy idą w moje ślady. Dopiero później zrozumiałem dlaczego...
Koncert realizowany jest „na poważnie”, tak, jak prawdopodobnie realizowany będzie show głównej gwiazdy. Nigdy nie byłem na koncercie z realizacją obrazu na żywo, więc dosyć często zerkam na telebimy. I jestem zdumiony tym co widzę. Staram się dopasować obraz do kamer które mam w zasięgu wzroku, ale zmieniających się ujęć jest o wiele więcej. Skąd pochodzą? Gdzie te kamery, którym pozornie nie ma?
Jest jeszcze latająca kamera, podwieszona na drutach. Ona też pracuje.
Mimo wszystko, to i tak za mało.
Jeszcze jedna ważna kwestia – dźwięk. Byłem na wielu koncertach, nie tylko w halach i z jakością dźwięku bywało różnie. Mogę się wypowiadać tylko i wyłącznie z perspektywy pierwszego rzędu, gdyż zawsze byłem w pierwszym. Teraz też jestem. W pierwszym rzędzie dźwięk bywa kiepski przede wszystkim dlatego, że stoi się przed linią głośników i nie jest się dźwiękiem w należyty sposób otoczony. Zapewne gdzieś w środku słychać o wiele lepiej, jednak widać o wiele gorzej. A ja zawsze nastawiałem się na patrzenie, nie słuchanie.
Przeważnie było kiepsko. Słabo słyszalny wokal i wysokie tony, nadmiernie uwypuklona perkusja i bas. Zwłaszcza bas. Wiele zależy od miejsca koncertowania. Przechodziłem przez wszystkie skrajności. Od koncertu na którym nie było słuchać nic, jedynie pogłos ( ale dzięki niezwykłej bliskości sceny słychać było każdy odgłos który stamtąd pochodził, w wersji akustycznej) do takiego z perfekcyjnym oraz idealnie selektywnym dźwiękiem.
Jak słychać w Lanxess Arenie? Nieźle. Spodziewałem się, że będzie gorzej, dużo gorzej. Hala jest przecież ogromna i nie ma specjalnych warunków do zapewnienia dobrej akustyki. Wokal słychać całkiem dobrze (trochę za mało selektywnie), perkusja i bas nie wybija się zdecydowanie na pierwszy plan, nie ma chaosu ani jazgotu. Jest mniej więcej tak, jak być powinno.
Chociaż... dźwięk jest trochę za głośny. Może to wina miejsca w którym stoję? Jestem za blisko głośników.. ale żadnych głośników nie widzę! Oprócz tych podwieszonych nad sceną, które zasłaniają telebim, ale to z pewnością nie jedyne źródło dźwięku. Gdzie są pozostałe? Nie mam pojęcia.
Przyjmuję się taką zasadę, iż support jest gorzej nagłośniony niż headliner; pewnie dlatego, że jest supportem i nie może być stawiany na równi z główną gwiazdą wieczoru. Tak na wszelki wypadek. Jeśli tak, to spodziewam się, że za chwilę akustyka będzie jeszcze lepsza. Lepsza od tej, czyli bardzo dobra.
Wszyscy czekają na „Hold back the river”. Utwór powitany owacyjnie, lecz gdy wybrzmiał staje się oczywiste, że to koniec. James zagrał pół godziny naprawdę dobrej muzyki.
Niby wszystko jest pięknie, ale taki artysta jak James Bay już istnieje. O podobnie lekko niechlujnym image, kapeluszu, tłustych włosach, też gra i śpiewa. I jest w każdym calu lepszy. Nazywa się Jack White.
Zapalają się światła i na scenę wkracza armia technicznych. Rozmontowują wszystko w błyskawicznym tempie. Rozpinają, składają, wynoszą za kulisy całe wzmacniacze z wiszącymi kablami. Zupełnie tak, jakby Taylor miała się pojawić lada chwila. Ale się nie zjawia. Czekamy.
W pewnym momencie dziewczyny, które są w pierwszym rzędzie, od strony rampy, rozdają jakieś kartki. Zwłaszcza tym, którzy są przy barierkach. Załapałem się jako ostatni. Jest to bladokremowa kartka formatu A4, z dużym poziomym napisem „WELCOME TO COLOGNE” i całkiem małym, pod spodem „1989 Tour Cologne 6/19/2015 Taylor Swift Fanaktion”. Natomiast na odwrocie przyklejono biały podłużny pasek z następującą notką, w języku angielskim i niemieckim (ograniczę się do przytoczenia wersji angielskiej)
Dear Swifties
when Taylor starts to sing „Welcome to New York” we want to hold up sings saying „Welcome to Cologne” (first song)
A więc inicjatywa fanów. Bardzo dobry pomysł, czemu nie. My, Polacy, również organizujemy fanowskie akcje na koncertach różnych światowych gwiazd. Jestem na tak – chętnie się przyłączę!
Jednak mój entuzjazm gasł z minuty na minutę, wkradły się wątpliwości. Akcja piękna, ale czy nie będzie zbyt uciążliwa? Gdy ją podniosę, kartka będzie zasłaniać Taylor. Może tak być, to całkiem prawdopodobne. W końcu przyjechałem żeby na nią popatrzeć i nie chcę być niczym skrępowany. Może.. nie brać w tym udziału? Raczej... nie wezmę. Tak, chyba nie wezmę. O tak – na pewno nie wezmę! Cichaczem, powolutku, żeby nikt nie wiedział, schowałem kartkę do reklamówki z prezentami. I ostatecznie w akcji udziału nie wziąłem. Przepraszam was dziewczyny.
Kartka którą trzymam w ręku zwróciła uwagę dwójki fanów stojącym przy barierkach na prawo ode mnie. Niewysoka dziewczyna, która na przegubie lewej ręki miała kilka, kilkanaście cienkich bransoletek, świecących na różne kolory (dziewczyn z podobnymi bransoletkami było dużo więcej) i wysoki chłopak. Dziewczynie, jeszcze przed koncertem Jamesa upadła komórka. Była metalowa i ciężka, bowiem spadając uderzyła mnie w nogę...
A dokładnie – w miesień brzuchaty łydki.
.....bolało przez jakiś czas. Ale zreanimowany sprzęt działał. Obejrzeli kartkę.
- Skąd masz ten bilet? – zagadnął do mnie chłopak.
(Hę..?? Nie bardzo rozumiem o co mu chodzi)
- No.. jak go zdobyłeś.
- Zdobyłem?!
- Wygrałeś w jakimś konkursie?
- Nie. Kupiłem go.
- Za ile?
- Trzysta dwadzieścia pięć euro.
- Za ile?!!
- No.. trzysta dwadzieścia pięć....
- To bardzo dużo.
Czyżby moja teza o niewielkiej sile nabywczej wymienionej kwoty w kontekście przeciętnego Niemca była nieprawdziwa?
Widząc, że powątpiewa, wyciągnąłem z reklamówki bilet (bardzo trudne zadanie ponieważ w sektorze panuje taki tłok, że nie mogę się schylić) jako dowód, zapominając, że nie ma nadrukowanej wartości nominalnej.
Zaczęliśmy rozmawiać. Do rozmowy stopniowo zaczęli włączać się inni. Jeden chłopak z tyłu, jeden z boku i przede wszystkim fan „w narożniku”. Okazało się, że tych dwoje przyjechało z Hamburga. W Hamburgu byłem trzy razy, na koncertach Alanis, w Congress Centrum. Ponieważ w temacie Taylor zbyt mocny nie jestem, szybko skierowałem rozmowę na właściwe tory.
- Alanis Morissette? – zamyślił się chłopak z tyłu – chyba coś kojarzę. Znałem taką piosenkę... ale to było chyba z dziesięć lat temu.
- Może „Ironic”? – podpowiadam w nadziei, że sobie przypomni.
- Nie wiem...
- „Thank You” może?
- Nie, nie przypomnę sobie.
Powiedziałem mu pokrótce kim jest Alanis. Nie omieszkałem się pochwalić, że widziałem ją osiemnaście razy na żywo, zawsze w pierwszym rzędzie (no, nie zawsze, ale prawie zawsze).
- Rozpoznawała cię?
- O tak. Rozpoznawała – odparłem. Miałem wielką ochotę snuć barwną opowieść o tych pięknych i zdumiewających chwilach, ale... tutaj gwiazdą jest ktoś inny. Oni są zbyt młodzi by pamiętać Alanis...
Rozmowa stopniowo zamierała; w końcu została nas tylko trójka. Ja, chłopak z tyłu oraz fan z narożnika, który okazał się niezwykłym i fascynującym człowiekiem. Okazało się, że to Holender. Miał w dłoni komórkę (zapewne był to sprzęt bardziej szlachetnej i nowszej generacji, ale ja się nie znam i dla uproszczenia sprzęty telefonopodobne nazywam komórkami) jak wszyscy wokół (z wyjątkiem mnie), zaczął pokazywać nam zdjęcia z koncertów w których uczestniczył. Przeważnie w pierwszym rzędzie. Same gwiazdy.
Lionel Richie. Rihanna. Jewel. Katy Perry. Katie Melua. Lady Gaga. Zdjęcia były przepiękne, doskonałej jakości.
No i oczywiście Taylor Swift. Pokazał nam zdjęcie... jakby lista koncertów Taylor w których uczestniczył. Lista była długa, niektóre miejsca zaznaczone po dwa, trzy razy. Większość w Stanach. Naliczyłem dwanaście koncertów!! Toż to zawodowy fan Taylor!
Pokazywał nas (mnie i chłopakowi z tyłu) cudowne zdjęcia pięknej Taylor. Na jednym z nich, bodajże na lewym kolanie miała maleńki plaster. Z tego co mówił, to ślad po tym, jak upadła podczas koncertu. Fakt zupełnie mi nieznany. Mało tego – fragment nagrania „I knew you were trouble”, do momentu, gdy tancerze zdzierają z niej suknię. Nagranie dokonane z najbliższej odległości dosłownie zapierało dech w piersiach, biło na głowę wszystko co do tej pory widziałem w sieci (jeśli chodzi o Taylor). Pomyśleć, że są na świecie ludzie, którzy posiadają takie skarby i się nimi nie dzielą.
Rozmawiałem z nich jeszcze przez chwilę. Mówił, że jest fanem muzyki jako takiej, że tak sobie jeździ na koncerty gwiazd. Spytałem, czy będzie na koncercie Taylor w Amsterdamie, w Ziggo Dome. Tak, będzie (przy czym jego wymowa nazwy tej hali zupełnie nie przypominała mojej). Pytałem go o Alanis, nic o niej nie wie, niestety. Raczej stety – spotkalibyśmy się na niejednym koncercie i przy jego zaangażowaniu stoczylibyśmy niejedną walkę, z której nieraz wyszedłby zwycięsko.
Mimo wszystko żałowałem, że tak nie było. Największymi rywalami na koncertach Alanis (od lat ci sami) były same tępe i zajadłe tłuki – stereotypowy obraz niesympatycznego Niemca. Ten facet był zupełnie inny. Już go polubiłem, myślę, że szybko byśmy się zaprzyjaźnili. Jest mniej więcej w moim wieku (a już się bałem, że na koncercie Taylor będę najstarszy) no i.... nie jest Niemcem. Nie mam uprzedzeń, ale z nimi jakoś trudno się zaprzyjaźnić.
Wreszcie przestaliśmy gadać, bo... napięcie przed koncertem powoli rośnie. Odnoszę wrażenie, że za moment naprawdę się zacznie! O ile koncert znam (z filmików) i wiem czego, mniej więcej, się spodziewać, o tyle momenty tuż przed rozpoczęciem owiane są tajemnicą i przez to ekscytują jeszcze bardziej.
To jedynie nasze przypuszczenia, niemniej jednak sytuacja z każdą chwilą staje się poważniejsza i atmosfera gęściejsza. W pewnej chwili z głośników zaczyna lecieć jakiś instrumentalny kawałek, na wskroś rockowy, o mocno uwypuklonej partii gitary. Obaj kamerzyści odwracają się w kierunku trybun, wychwytują co ciekawsze kawałki, robią duże zbliżenia. Może przy okazji o fanowskich kreacjach słów kilka.
Już przed koncertem spotykałem wiele fanek fantazyjnie przebranych, skoro sobowtórów Taylor oraz dziewczyn, które transportowały pewne elementy dekoracji. Wystroju hali. Wtedy przeznaczenia większości mogłem się tylko domyśleć, natomiast teraz... widać jak na dłoni co, do czego i po co. Oglądając nagrania z koncertów trasy „Red” wiedziałem mniej więcej z czym przyjdzie się zmierzyć. Z racji nowej płyty elementy dekoracji uległy pewnej zmianie.
Przede wszystkim królują napisy „T.S” i „1989”, rzadziej „TAY” jeszcze rzadziej „TAYLOR”. Sporadycznie jakieś gwiazdki, strzałki lub inne bardziej oryginalne elementy, które czasami nie sposób wyrazić słowami. Wszystkie napisy podświetlane lub stworzone ze świetlnych punktów, niektóre całkiem sporych rozmiarów. Węże świetlne, świetlne punkciki, łapki, trafiają się fanki obwieszone światełkami niczym choinki. Dominuje kolor pomarańczowy i zwykły biały, rzadziej czerwony czy zielony. Oczywiście nie każda fanka zjawiła się z czymś od siebie, jest takich niewielki ułamek, ale fanów ponad dwadzieścia tysięcy. Świecących miejsc jest setki, tysiące, rozsianych wszędzie, na wszystkich poziomach trybun, wszystkich sektorach. Gdy zapada ciemność robi to niesamowite wrażenie. Mogę się temu przyjrzeć teraz – później nie będzie czasu. Już za chwilę.
To co pokazują kamery realizator przenosi na telebimy. Zaczyna się swoistego rodzaju rozgrzewanie publiczności. Ogromna hala z miejsca ożywa, fanki widzą się na ekranie, nie ustają w wysiłkach aby zaprezentować się jak najlepiej. Skaczą, machają, szaleją na różne sposoby. Trwa to może ze dwie minuty. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwie rzeczy. Jedna z vipowskich fanek w drugim z sektorów przy scenie, stoi przy barierkach od strony rampy trzymając wielką tablicę otoczoną światełkami z napisem „They never blind me”. Zwróciliśmy na to uwagę podczas niedawnej rozmowy, ja oczywiście nie wiem o co chodzi, ale „znajomi z Hamburga” powiedzieli, że to cytat z piosenki. Ale nie wymienili tytułu owej. Niezłomna fanka i jej dzieło zostali pokazani na telebimie.
I druga rzecz – napis „T.S”, na pierwszym poziomie trybun, po przeciwnej stronie, na lewo od mojego sektora. Napis jest ogromny. Musi mieć z metr, może więcej. Świeci się rażącym białym światłem. Swoją drogą... współczuję fanom, którzy znajdowali się w pobliżu. Nawet z tej odległości widać, jak bardzo uciążliwe to sąsiedztwo. Równie szybko został wyłowiony i pokazany szerszej publiczności.
Muzyka się zmienia, rytm jest szybszy i bardziej jednostajny. Od rozpoczęcia koncertu dzielą nas minuty, może sekundy. Każdy to wie. Gdy muzyka wybrzmiewa i wydaje się, że to już, rozlegają się cztery samotne dźwięki fortepianu. I znowu muzyka, po niej fortepian. Kamerzyści w pełnej gotowości. W pewnej chwili muzyka cichnie, ale fortepianu już nie ma. Rozpoczyna się koncert..
TAYLOR SWIFT
Gasną światła, momentalnie podnosi się wrzawa. Mimo ciemności widzę jak opada kurtyna, rzucają się techniczni aby ją usunąć. Jest rozdzielana na pół, jakby rozrywana na dwie części.
Zaczynają migać bransoletki na naszych przegubach, w chaotycznym rytmie. Gdy rusza muzyka następuje jedno doskonale skoordynowane mrugniecie. Ożywa ogromny ekran, biegną po nim plamki światła, do środka, narastają konturowe obrazy, piętrzą się jeden na drugim. Wiadomo – Nowy York. Już od pierwszej chwili wiem, że obserwowanie wielkiego ekranu będzie utrudnione. Jestem za blisko. Ale, ale... kto by tam patrzył na ekran. Przy charakterystycznych dźwiękach klawiszy, jak z podziemi wychodzą tancerze. Rozdzielają się na dwie strony, potrząsając do rytmu trzymanymi w dłoniach gazetami. Rozpoczyna się...
Welcome to New York
I nagle... już jest! Nie wiadomo skąd się wzięła; to nieprawdopodobne, ale przegapiłem ten moment. Fakt, była trochę zasłonięta, ale mimo wszystko się nie popisałem. Dzieje się zbyt dużo. Ot tak, po prostu. Scena zastyga w bezruchu, śpiewa przez trzy sekundy, po czym następuje przerwa. Chyba po to, aby przeczekać ryk fanów, który ją powitał i jest ogromny. Machina znów rusza. Taylor wyłania się zza zasłony tancerzy i podchodzi nieco bliżej, a mnie... opada szczęka. Z wrażenia.
Nie wiedziałem, że tak będzie. Znam ją z setek zdjęć, teledysków, koncertów i nie powinna mnie niczym zaskoczyć. Ale tak się dzieje – stoję i gapię się jak zahipnotyzowany. Moją uwagę pochłonęły bez reszty nogi Taylor. Od razu powiem, głośno i wyraźnie – Taylor ma FENOMENALNE NOGI. Byłem tym zaskoczony, ponieważ żadne zdjęcie ani nagranie nie oddaje w pełnie tego co widać na żywo, w dodatku z bliskiej odległości. Co składa się na ów fenomen? Po pierwsze – Taylor ma nogi odpowiedniej długości. Nie są za krótkie ani za długie (koleżanka o której wspominałem, ta od szmacianej rozrzutności, ma za długie nogi, przy mniej więcej podobnym co Taylor wzroście), idealnie dobrane do reszty, nie są za grube ani zbyt szczupłe (rzeczona koleżanka ma za chude nogi przez co wygląda jak pająk), mają doskonały kształt, pięknie wyrzeźbione i umięśnione uda. Sprawa druga – Taylor ma idealną skórę, nie tylko na nogach. Idealnie gładką, bez żadnych znamion, przebarwień, aksamitną, gładką (wydaje się że taka jest, chociaż nie dotkałem, niestety) i pięknie opaloną. Taylor ma na sobie króciutką fioletową spódniczkę, która zasłania tylko to co naprawdę konieczne. Można więc podziwiać do woli.
Chciałem zaznaczyć, iż nie kieruje mną swoistego rodzaju poprawność, która nakazuje pewne rzeczy łagodzić, przedstawiać lepiej niż ma to miejsce w rzeczywistości. Skoro jestem na koncercie Taylor, to nie wypada źle mówić o Taylor. Nic z tych rzeczy. Nie jestem z nią w jakikolwiek sposób związany; mogę mówić co chcę. Najlepiej prawdę. Jeśli coś mi się nie spodoba – powiem o tym bez ogródek. Kłamstwo i zaklinanie rzeczywistości nie ma sensu. Podobnie bywało w przypadku koncertów Alanis. Jeśli coś nie grało, mówiłem o co chodzi. Skoro nie idealizowałem wizerunku Alanis, Taylor tym bardziej nie będę. Ale ma fenomenalne nogi i już. Oczywiście wygląd to rzecz subiektywna; komuś podobają się grube, chude, krótkie czy długie. Więc moim zdaniem Taylor nogi ma genialne. Przez te nogi nie wiem co się dzieje, straciłem całą piosenkę!
Kolejna rzecz, która może wydać się szokująca – Taylor wcale nie jest wysoka! Oczywiście specjalnie na koncert w Kolonii się nie skurczyła, ale dałbym głowę, że jest znacznie wyższa. Na zdjęciach i filmach wydaje się wyższa niż jest w rzeczywistości. I nie chodzi w szpilkach, tak jak myślałem. Ma takie botki, trochę powyżej kostki. Na obcasie, ale to nie szpilki. W szpilkach połamałaby nogi. Przez cały koncert ma takie botki. Nie, nie te same. W zależności od reszty stroju mają różny kolor i deseń.
„Witam na pierwszym europejskim koncercie trasy tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć – mówi Taylor, gdzieś w połowie utworu – nasz historia rozpoczyna się w Nowym Yorku”. Wrzawa jeszcze się wzmogła.
Tak jak powiedziałem – z piosenki niewiele pamiętam. Z tego co było na ekranie – nic. Wiem tyle, że tancerze nie mają białych ubrań (jak myślałem) lecz szare. Czekam z niecierpliwością na pewien fragment, gdy Taylor...
„Welcome to New York” jest przyczyną, dla której jestem w tym miejscu gdzie jestem. Na wybór sektora wpływu nie miałem, ale na wybór miejsca w sektorze owszem. Wybrałem to miejsce, ponieważ zobaczyłem (na filmiku z koncertu w Bossier City), że w trakcie „Welcome to New York” Taylor, przez pewien czas, stoi w takim miejscu sceny, że będzie doskonale widoczna właśnie z miejsca które zająłem. I, mam nadzieję, ja będę dobrze widoczny dla niej. Koncerty są do bólu powtarzalne, będzie robić w Kolonii to co robiła już wcześniej. Nie pojawi się nic nowego i niczego nie zabraknie.
I co? Rzeczywiście, zatrzymała się w tym miejscu. Najpierw na wprost sektora po lewej stronie sceny, później mojego. Rzeczywiście – widać ją doskonale. Ale... było inaczej niż widziałem na filmie. Gorzej. A może.. liczyłem na zbyt wiele? Oczywiście o żadnym kontakcie wzrokowym nie było mowy.
Fanowska akcja z kartkami powiodła się raczej średnio. Kątem oka widzę, że kilka kartek poszło do góry, ale jest ich niewiele. Mniej niż połowa rozdanych. Widać nie tylko ja zrezygnowałem. Cóż, teraz gdy rozpoczął się koncert i Taylor absorbuje moją uwagę w takim stopniu o jakiejkolwiek akcji nie może być mowy. Zrezygnowałbym gdy tylko się pojawiła, nawet gdybym wcześniej myślał że podołam.
Gdy tylko się pojawiła, a zwłaszcza gdy zawitała w bliskie mi rejony, rozpoczęło się nagrywanie. Akcja jest powszechna i masowa – wszyscy mają jakiś sprzęt. Z wyjątkiem mnie. Fani z którymi rozmawiałem, mam ich za plecami i po prawej stronie, chłopaki przerastające mnie o głowę, trzy wieże. Wyciągają ręce z komórkami, wysoko, do góry i do przodu, kątem oka zauważam, że są ponad moją głową. Trochę się przychylam żeby im nie przeszkadzać. Może później obejrzę z tego jakiś filmik.
Nie muszę się bać. To ja mogę przeszkadzać im, nie oni mnie. Oto kolejna zaleta posiadania miejsca w pierwszym rzędzie. A gdybym te trzy wieże miał przed sobą? Byłby to dramat. Taylor jest na scenie, a przed sobą nie mam nikogo. Do czasu...
Zatrzymała się pośrodku sceny, jakieś trzy i pół, cztery metry ode mnie. Stoi trochę bokiem, trochę tyłem, na rozstawionych nogach, przekręcona do publiczności. Ma lekko przyspieszony oddech i zuchwałą minę. Uśmiecha się prowokacyjnie, ryk fanek jest ogłuszający. Z głośników płyną już pierwsze dźwięki..
New Romantics
Taylor zdejmuje to co miała na sobie. Coś jakby.... górę od dresu. Cienka kurtka, z gumowym ściągaczem na przegubach i u dołu, zamkiem błyskawicznym, błyszcząca i kolorowa. Podaje ją tancerzowi klęczącemu po lewej, ten podchodzi z nią na skraj sceny... jest dokładnie na wprost mnie. Przez jedną krótką i szaloną chwilę myślałem, ba, byłem pewien, że ów tancerz rzuci kurteczkę Taylor wprost w publiczność! Naprawdę tak to wyglądało. Jestem najbliżej i mam największe szanse na złapanie. Cóż to będzie za pamiątka!!
Faktycznie, nie pomyliłem się. Rzucił. Ale do fosy, gdzie czekała już pani z ekipy. Kurtka wydała przy tym brzękliwy odgłos, jakby zawierała metalowe części. Pani włożyła ją do transportera i pobiegła na zaplecze.
Oczywiście Taylor nie zostaje goła. Pod kurteczką miała obcisłe czarne wdzianko, coś jakby bardziej rozbudowany biustonosz. To się chyba nazywa biustonosz sportowy. Możliwe że inaczej, ale ja się nie znam.
Po obejrzeniu kilku koncertów w całości uważam „New Romantics” za najgorszy, oprócz jeszcze jednego, utwór z całego zestawu. Jest nudny i monotonny.
Ale na żywo wcale nie wypada aż tak źle. Taylor przechadza się z jednego końca sceny na drugi, wyciągając długie nogi. Śpiewa bardzo ekspresyjnie, po raz pierwszy wybiera się na rampę, ale za moment wraca. Po lewej stronie sceny jest ławka, taka ogrodowa. Drewniane siedzisko i oparcie, łapy z czarnej kutej stali. Może takie ławki są w Nowym Jorku? Są także latarnie, których na pewno wcześniej nie było. Skąd się wzięły? Taylor siada na ławce, kładzie się na niej (odwrócona twarzą do mnie, tak że dobrze ją widzę), a tancerze niosą ławkę wraz Taylor na środek sceny. Widzę grymas wysiłku na ich twarzach, całość musi sporo ważyć. Taylor siada, po chwili wstaje i znowu wybiera się na rampę. Tym razem znacznie dalej niż poprzednio, tancerze również. Zaczyna do nas mówić. Pozdrawia zgromadzoną publiczność, mówi...
„Jestem Taylor. Najważniejszą rzeczą jaką musicie o mnie wiedzieć jest to, że urodziłam się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku” Ha, szczęściara. Jest jeszcze całkiem młoda. Następnie biegną na scenę, najpierw tancerze, później Taylor. I znikają, zapadają się pod ziemię. Dosłownie. Taylor otoczona tancerzami stoi na zapadni, która zjeżdża w dół. Zanim znika mi z oczu widzę jak się schyla i idzie gdzieś do przodu, nie czekając aż winda się zatrzyma. Zapada ciemność. Pośród tejże ciemności fanki ryczą jak najęte. Jakież było moje zdziwienie, gdy rozległy się pierwsze dźwięki...
Blank Space
Nie byłem zdziwiony bo wiedziałem dobrze co teraz będzie, ale nie spodziewałem się, że tak szybko! Nie upłynęło więcej niż dwadzieścia, może trzydzieści sekund. Coś niezwykłego. Oświetlona reflektorami Taylor wyjeżdża na powierzchnię. Tym razem nie dałem się zaskoczyć. Stoi odwrócona tyłem do publiczności i śpiewa, zaczyna od refrenu.
„Chłopcy kochają tylko wtedy, gdy cierpią. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam”.
Mądre słowa. Jeśli to ona napisała (nie wiem, ale chyba sama pisze wszystkie piosenki) to jest uważnym i przenikliwym obserwatorem, mądrą dziewczyną. I piękną do tego. I bajecznie bogatą. Ideał..?
Skoro ja wiedziałem co nastąpi, to inni, mieniący się fanami tym bardziej. Byli przygotowani. Taylor śpiewa te dwa pierwsze wersy, a capella, a wraz z nią chór kilkunastu tysięcy gardeł. Niesamowite wrażenie! A gdy zaczynają grać, podnosi się niesamowity ryk. Przez kilka sekund nic nie słyszę.
„Blank space” to sztandarowy utwór z nowej płyty, największy przebój. Czy zasłużenie? Hmmmm. Jest co najmniej kilka utworów, które podobają mi się bardziej, ale to kwestia gustu. Generalnie to dobra kompozycja, nawet bardzo dobra, chociaż nieco się przejadła. Słynny teledysk oglądałem tyle razy (jeszcze zanim ruszyła trasa koncertowa), że mi się znudził.
Oczywiście Taylor jest inaczej ubrana. Ma na sobie czarną marynarkę, z kieszeniami, zapiętą po lewej stronie na guziki, jeden lub dwa. Kostium nie jest lateksowy (jak się obawiałem), ani tandetnie błyszczący. Na zdjęciach i filmach się błyszczy, ale, choć trudno w to uwierzyć, tak naprawdę jest matowy. Też byłem zdziwiony. Dlatego Taylor nie wygląda w nim jak domina z tanich produkcji dla dorosłych. Buty też ma czarne, chociaż dokładnie takie same jak wcześniej, z tą różnicą, że czarne. Czyli takie same, chociaż nie te same. I to wszystko. Spódniczki brak. Marynarka nie jest zbyt długa, zasłania to co absolutnie konieczne. Wyglądało, że nie ma nic więcej. Chociaż była tak blisko, nie jestem w stanie powiedzieć, czy mam rację. Rozum podpowiada, że to niemożliwe. Chyba miała spodenki, których prawie nie widać. W dwóch pierwszych odsłonach koncertu pod spódniczką miała czarne majtki. Sprawdziłem.
Pięknie....
Ojej... było widać. Różnica wysokości i ta bliskość zrobiła swoje. Nawet nie musiałem bardzo się starać.
Ale się postarałeś.
Fakt...
Przebrała się (a właściwie ją przebrali) w dwadzieścia sekund. Nowe buty, spódniczka i marynarka. Spodenki, jeśli naprawdę je ma. Co z górą? Odnoszę wrażenie, że nie zdejmowała. Założyła marynarkę na to co już miała; jest wysoko zapinana i nie widać. Jeśli się mylę i górę też przebrała.... a wszystko w dwadzieścia sekund... przebierała się przy windzie, tylko musiała biec do garderoby i z niej wrócić... a wszystko w dwadzieścia, góra trzydzieści sekund... Mistrzostwo świata. Niczym tankowanie bolidów formuły jeden.
Zaczyna śpiewać, na górnym poziomie sceny pojawiają się cztery.... jakby ramy, z rozpiętym w nich białym materiałem. Za nimi stają tancerze, materiał zostaje (w jakiś tam sposób, ale nie wiem jaki) podświetlony, oni tańczą a wszystkie figury które wykonują zostają przeniesione na ekran w postaci cieni. Niczym w rzutniku.
Na początku myślałem, że to ściema, a figury pokazują się niezależnie od tego co oni wyprawiają. Zostały nagrane i są wyświetlane. Przecież są na to sposoby. Ale gdy dwie takie konstrukcje trafiają na niższy poziom sceny, jedna z nich znajduje się całkiem blisko mnie, natomiast druga ustawiona jest pod takim kątem, iż widzę jednocześnie to co wyczynia tancerz i jego cień na płótnie. Obie figury idealnie się pokrywają. Więc jednak to dzieje się naprawdę.
Taylor przechadza się dostojnym krokiem, natomiast zespół... no właśnie – jest jeszcze zespół. na wyższym poziomie, dyskretnie ukryty. Po prawej stronie sceny gitarzysta Paul Sidoti (który na trasie „Red” miał fryzurę, jakby dopiero co wrócił z planu „Gwiezdnych wojen – zemsta szitów”), klawiszowiec oraz cztery chórzystki, ubrane w zwiewne czarne suknie, po lewej basista, drugi z gitarzystów i perkusista. Zespół jest rozstawiony po rogach, nie rzuca się w oczy, ale naprawdę gra. Nie jest tylko ozdobą, dekoracją. Koncert Taylor nie jest czysto rockowym widowiskiem, skoro w nim sampli, elektronicznych dodatków, ale zespół zaznacza swoją obecność gdzie tylko może. I chwała im za to.
Taylor śpiewa i kokietuje, chłopaki zwijają ekrany jednym sprawnym ruchem podciągają do góry, niczym rolety. Pozostają same ramy. Ramy idą w ruch, tylko że mniejsze. Wsadzają w nie głowy i nieruchomieją na chwilę. Ustawiają się tak, że wyglądają niczym żywe obrazy. Jeden taki „obrazek”, który tworzy Christian Owens (czarnoskóry, z wąsikiem, bródką, sympatycznym wyrazem twarzy i dużą ilością tatuaży) powstaje niemal dokładnie na wprost mnie. Stoi przy krańcu sceny i jeszcze się wychyla. Jest więc bardzo blisko. Widzę, że jest spocony, ma mokrą twarz. Na początku koncertu? Czemu nie, chłopaki zasuwają bez ustanku, mają zawrotne tempo. Światła reflektorów też robią swoje. A może.. są czymś wysmarowani, mają tłuste twarze, a mnie się wydaje? Niewykluczone.
Tancerze również się przebrali. Teraz mają białe spodnie i białe marynarki, czerwone krawaty, szare koszule z podwiniętymi rękawami, kapelusze i tenisówki. Zdążyli się przebrać w dwadzieścia sekund? Nie, chyba że Taylor jest w stanie zatrzymać czas. Mieli to już na sobie od początku, zdjęli tylko wierzchnie ubranie. Nic dziwnego, że się spocili. Ale buty musieli przebrać.
Taylor wybiera się na rampę i.... No właśnie – jest pewna skaza na nieskazitelnym wizerunku gwiazdy. Zauważyłem to już na początku koncertu. Na wspaniałych nogach widnieją wąskie zagłębienia. Takie wyciśnięte paski, mniej więcej w połowie uda. Tego nie widać na żadnym zdjęciu ani nagraniu; byłem więc zdziwiony, że istnieją. Co to może być? Rozwiązanie zagadki przyszło niebawem.
Taylor udała się na rampę i oto pojawia się problem. Jak do tej pory wszystko rozgrywa się na scenie, artystka jest blisko, widać doskonale (scena wygięta jest łagodnie ku publiczności a ja stoję w miejscu gdzie owo wybrzuszenie jest największe), nic tylko cieszyć się i radować. Wiedziałem, że szczęście nie będzie trwać wiecznie. Taylor była już na ramie dwa razy, ale w „Welcome to New York” wystarczyło lekko przekręcić głowę, w „New Romantics” lekko się odwrócić aby widzieć niewiele gorzej. Teraz zaszła na tyle daleko, że sprawdzone sposoby nie działają.
Przekręciłem się mocno przez lewe ramię, a mimo to wcale jej nie widzę. Jest za daleko – to raz. Po drugie – patrzę „na ukos” przez sektor. Pomiędzy mną i Taylor znajdują się fani, którzy zasłaniają widok. Wszyscy z rękami w górze, prześcigają się w nagrywaniu. Wyciągnięte ręce ze wzniesionymi telefonami zasłaniają widok i BARDZO UTRUDNIAJĄ oglądanie i przeżywanie koncertu. Jednak miejsce przy barierkach, ale od strony rampy było najlepsze. Dobry widok na scenę i na rampę, nikt nie zasłania. Mogłem o takowe powalczyć. Teraz... teraz mogę tylko zazdrościć.
Oglądanie ledwo widocznych pleców maleńkiej figurki nie jest szczytem marzeń. Ale nic nie zakłóca dźwięku.
„Co powiecie na mały eksperyment” – mówi Taylor. Wiedziałem do czego zmierza, co nastąpi. Obijanie metalowego słupka kijem golfowym. Ciekaw byłem co przy tym powie, tym razem. Przeważnie były to nazwy miast, w których akurat odbywał się koncert. Natomiast teraz...
„Deutschland!” – krzyknęła Taylor. Okrzyk i poprzedzający go dźwięk obijanego słupka zapętlono i powtarzano jeszcze kilkanaście razy, w tle. Nie mam wątpliwości, że okrzyk był autentyczny, ale co do dźwięku obijania... głowy nie dam, ale wydaje mi się, że wygenerowany był sztucznie. Że w odpowiednim momencie odtworzono uprzednio nagrany i przygotowany dźwięk.
Gdy Taylor udała się na scenę „B” nie widziałem już niczego. Tym razem cieszą się inni, nie ja. Wprawdzie są telebimy, ale... Obraz pokazywany jest dosyć wybiórczo – widzę to co chce realizator koncertu, nie mogę wybierać. Poza tym obraz jest nie najlepszej jakości, widać ziarno obrazu. Widać piksele które go tworzą, nie ma odpowiedniej ostrości. Myślę, że to dlatego, iż jestem za blisko. A poza się zbuntowałem. Jestem na koncercie, na żywo, i mam oglądać go na telebimach?!
Generalnie jestem zaniepokojony, wręcz przerażony tempem w jakim to wszystko odbywa. Jak tak dalej pójdzie to trzydzieści minut i będzie po koncercie!
Tancerze zbiegają na scenę i znikają za kulisami. Zapada kompletna ciemność, przez kilkanaście sekund nie widać niczego. Czekam na Taylor, gdy pod osłoną ciemności będzie wracać na scenę i z kulisy. Choćby było nie wiem jak ciemno z takiej odległości nie jestem w stanie tego przeoczyć. Ale nie takiego nie następuje. Taylor nie chodzi po ramie gdy jest ciemno, nie schodzi wtedy za kulisy. Nigdy. No, może poza jednym małym wyjątkiem.
W blasku upiornego czerwonego światła zaczyna śpiewać...
I Knew You Were Trouble
Powoli, i podobnie jak w poprzednim utworze zaczyna od refrenu. Widzę, że w ciemności, na scenie, czekają już tancerze. Rozebrani do pasa, z metalowym wspornikiem założonym za kark. Artystkę wyławia pojedynczy reflektor. Ma na sobie czarne buty, czarne spodenki i ten sam „sportowy biustonosz”, który miała na początku. Marynarki brak. Musiała ją zdjąć i pod osłoną ciemności komuś oddać, tak jak zrobiła wcześniej. Prawdopodobnie tak było.
Ma na sobie czarne spodenki... więc je miała podczas „Blank Space”. W trzydzieści sekund zdjęła (zdjęli jej) spódniczkę, założyła spodenki, marynarkę i przebrała buty. Plus droga do garderoby, w tę i z powrotem. Szacunek.
Tancerze montują te wsporniki w powierzchni ramy. Ciekawe... w jaki sposób? Zrobili to szybko i sprawnie. Wkręcany? Chyba nie. Jakiś zatrzask? Możliwe, ale wtedy mógłby być kłopot z wyciągnięciem tego. Poza tym w płycie rampy nie może być otworów. Wyobrażacie sobie co by się stało, gdyby obcas Taylor wpadł do takiego otworu, idealnie się dopasował i zablokował w chwili gdy ona biegnie? Mogłaby się przewrócić, spaść z rampy... Niemożliwe? Większość wypadków to scenariusze pozornie niemożliwe do spełnienia.
Półnadzy tancerze wiją się na rampie, przy wydatnej pomocy owych wsporników wykonują dziwaczne i efektowne figury. W autokarze z Kolonii wracały dwie dziewczyny, które były na sobotnim koncercie. Zapytałem jak im się podobali tancerze. „Oj, podobali się – odparły – zwłaszcza podczas „I knew you were trouble”. Trudno im się dziwić. Chłopaki młode, przystojne, umięśnione i wysportowane. Reprezentanci wszystkich ras. Do wyboru, do koloru. Mężczyźni idealni. Myślę, że niejedna fanka marzy o takim, chciałaby mieć takiego chłopaka. Zapewne Taylor dobrze o tym wie i to jedna z przyczyn dla której jej towarzyszą. A gdzie tancerki, ja się pytam – gdzie tancerki?! Czy nam, fanom, nic się od życia nie należy? Cóż, jesteśmy w zdecydowanej mniejszości a decydujący głos ma większość. Oto fanowska demokracja. A najbardziej decydujący ma Taylor. Oto rządy autorytarne.
Czy mamy powody by narzekać? Przecież jest ona i nie skąpi nam swych wdzięków. Nie wiem co myślą fanki, mogę się tylko domyślać. Natomiast wiem co myślą fani, bowiem w tej chwili jestem jednym z nich. Tak – chciałbym mieć taką dziewczynę jak Taylor. Śpiewa świetnie, ale gdyby tylko śpiewała i nie wyglądała jak wygląda, do Kolonii na pewno bym nie pojechał. Niczego jej nie brakuje. No, może z wyjątkiem jednej rzeczy. A właściwie dwóch.
Lecz mimo to tancerki powinny być i basta! Dla przełamania monopolu.
Tancerze wiją się u stóp gwiazdy, ona przechadza się dostojnie, wysoko podnosząc nogi i śpiewa. Robi to świetnie.
Taylor ma ciekawą i oryginalną manierę śpiewania. Gdy tak wyciąga górę, na niebotyczne poziomy, wydaje się jakby robiła to ostatkiem sił, resztką tchu. Skończy i padnie trupem. Gdy kończy, okazuje się, że nie jest nawet zmęczona. Nie spotkałem drugiej takiej wokalistki która by śpiewała w ten sposób. Przy okazji różnych coverów i komentarzy do nich spotykam się z opiniami - „śpiewałaś lepiej niż Taylor”. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:03, 20 Gru 2015, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:05, 20 Gru 2015 |
|
|
Osobiście nie znalazłem wykonania, w którym ktoś, wiernie naśladując głos i tonację Taylor zrobiłby to lepiej.
Oglądanie koncertu na telebimie ma jeszcze jedną wadę. Patrząc na ekran jestem odwrócony plecami do głównych wydarzeń i mogę przeoczyć coś ważnego. Więc patrzenie na ekran to absolutna konieczność, gdy nie będzie innego wyjścia. Właśnie takowe znalazłem. Taylor jest tak daleko, że ledwo dostrzegam jej plecy, poza tym widok zasłaniają mi inni w sektorze. Te wzniesione ręce, z komórkami. No właśnie – można obserwować to co się dzieje na ekranie komórek! Zwłaszcza, że wielu robi zbliżenia i malutka Taylor przybliża się nieco. Ale mimo wszystko... oglądanie koncertu w ten sposób.. echh.... Cóż, wiedziałem że tak będzie. Nie mogła być na scenie przez cały czas.
Najciekawszy moment? Gdy Taylor mówi „Stop!” i wszystko zamiera. Stopklatka trwa kilka sekund, podnosi się niesamowita wrzawa, po czym Taylor mówi „Go” i machina znowu rusza. Bardzo dobry, ciekawy pomysł.
Gdy Taylor „wzdycha” w refrenach, z dysz umieszczonych po obu stronach rampy wystrzeliwują chmury białej i gęstej substancji, która znika natychmiast po wystrzale. Na pewno wygląda to efektownie, zwłaszcza z dużej odległości lub wysokości trybun. Co to jest? Chociaż najbliższa armatka znajduje się w odległości kilku metrów, to „po wystrzale” spadają na mnie kropelki zmrożonej wody.
„I knew you were trouble” dobrze znam, z albumu „Red” i mnóstwa nagrań koncertowych. Bardzo lubię ten utwór. Jednak obecna aranżacja, mroczna i ciężka w ogóle mi się nie podoba. Taylor wykreowana na dominę też. Moim zdaniem solidnie spieprzono ten świetny kawałek. Jednak z drugiej strony o powtórzeniu aranżacji z trasy „Red” nie mogło być mowy. Wiec coś musieli z tym zrobić, przearanżować. Na pewno znajdzie się wielu takich, którzy ową zmianą będą zachwyceni, ale ja do nich nie należę. Wolałem lżejsze klimaty.
Utwór dobiega końca, ale Taylor nigdzie się nie wybiera. Zostaje w okolicach sceny „B” i zaczyna mówić. Przy łagodnych dźwiękach klawiszy opowiada o zmianach jakie zaszły w jej życiu od czasów wydania albumu „Red”. O tym, że się przeprowadziła do Nowego Jorku, że zmieniła fryzurę („no i jak, co myślicie?” pyta poprawiając włosy. Podnosi się wrzawa. Ja myślę, że jest gorzej. W długich i kręconych włosach bardzo mi się podobała, a teraz podoba się jakby mniej), chwali „pięćdziesiąt tysięcy zgromadzonych fanów” Pięćdziesiąt tysięcy? Dałbym głowę, że powiedziała właśnie tak. Powtórzyła to jeszcze przy innej okazji, chyba dwa razy. Nie ma nas aż tylu. Może miała na myśli oba koncerty? To również za dużo. Więc.. albo się pomyliła, albo pomyliłem się ja. Piętnaście tysięcy. To z kolei zbyt mało. Już sam nie wiem.
Powiedziała „piętnaście”. Więc oboje nie macie racji.
Uwielbiam słuchać Taylor. Ma taki ciepły, aksamitny głos, kojący i zmysłowy.
Podczas gdy Taylor mówi na scenie trwają przygotowania do kolejnego utworu. W ciemności, ale jestem na tyle blisko, że widzę co się dzieje. Ekipa techniczna montuje... coś w rodzaju placu zabaw. Trudno to nazwać, póki co lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy. Tancerze już siedzą i czekają, w ciemności. Ta połowa, która nie bierze udziału w rozbieranych wygibasach – bowiem na ramie jest tylko połowa tancerzy.
Taylor przechodzi na scenę główną i rozpoczyna się..
I Wish You Would
Zupełnie nie znałem tego utworu (nie licząc nagrań koncertowych), nie wiedziałem czego się spodziewać. Okazał się dynamicznym kawałkiem, podobnym nieco do „New Romantics”. Tancerze oczywiście przebrani. Każdy ubrany jest inaczej. Luzacko. Chórzystki także się przebrały, w czarne skórzane kostiumy. Stoją na niższym poziomie sceny, zintegrowane z resztą ekipy. Wydaje się, iż zespół także jest bliżej nas.
Centralną część placu zabaw stanowią drążki; takie, jakich używa się do trzepania dywanów. Jeden z tancerzy kołysze się na nim, robi pełne obroty niczym wytrawny cyrkowiec, drugi robi to samo, ale z podkurczonymi nogami, ponieważ drążek zawieszony jest niżej. Efektowne sztuczki, zwłaszcza dla tych, którzy robić tego nie potrafią. A takich jest przytłaczająca większość.
Ale uwagę wszystkich przyciąga Taylor. Przechadza się dostojnie, pochyla się widowiskowo na ugiętych nogach by równie efektownie się podnosić. Wie jak kusić i nie waha się użyć tych wszystkich sztuczek, które atrakcyjne kobiety zazwyczaj stosują. A my, faceci, dajemy się na to nabrać, złowić, wodzić za noc. I tak od wieków. Czarne spodenki które ma na sobie są luźne. Myślałem, że będą obcisłe, przylegające do ciała. Na zdjęciach i filmach wyglądały na takie.
Utwór jest ciekawy, z częstą zmianą tempa i rytmu. Przyglądam się temu ze spokojem, podziwiam doskonałe kształty gwiazdy i niezwykłą sprawność tancerzy. I nic poza tym. Nie jestem przecież jakoś szczególnie emocjonalnie zaangażowany. Jeszcze nie wiedziałem, że szykuje pewną niespodziankę.
Mniej więcej w połowie utworu Taylor zatrzymuje się na środku dolnego poziomu sceny, stoi tyłem do publiczności, na rozstawionych nogach. Często tak robi, więc nic nadzwyczajnego. Jej ulubiona poza. Odwraca się w prawo cały czas stojąc tyłem, spogląda przez ramię, stoi tak przez chwilę i posyła soczystego całusa. Starannie przygotowanego. Wypieszczonego. Podkreślonego ruchem głowy. Fani przyjęli to owacją, jak każde nietypowe zachowanie idolki.
Niby nic takiego, gdyby nie fakt, że posłała tego całusa PATRZĄC NA MNIE!!!
Wiem jak to wygląda. Niczym kompletna bzdura, szalona fantazja, jestem godzien politowania bowiem mogłem wymyślić coś mądrzejszego i bardziej realnego, prawdopodobnego. Niby na co liczyłem? Że ktoś uwierzy? Zabawne. I po co tak kłamać – żeby poczuć się wielkim bohaterem, dowartościować? Żałosne.
Bywa tak, że kłamstwa są gładkie i wiarygodne, zaś prawda brzmi niczym tanie i prymitywne kłamstwo. Nie muszę tego robić, dla poklasku. Nie pragnę stać się bohaterem na siłę. Fanem Taylor nie jestem..
Nie jesteś..? Czy aby na pewno?
Wtedy nie byłem.
Aaaaa...
.... i mogę sobie pozwolić na chłodne spojrzenie i pełen obiektywizm. Obiektywnie rzecz biorąc DOSTAŁEM CAŁUSA OD TAYLOR!!
Przyjrzyjmy się temu uważnie. Nie wiedziałem że coś takiego nastąpi. Na filmikach które oglądałem nie było tego fragmentu, może nie oglądałem uważnie. Koncerty są powtarzalne, a Taylor kandydatów do całusa „wybiera” spośród fanów zawsze z tego samego rejonu. Gdybym nie był w tamtym miejscu, gdybym był przy barierkach od strony rampy, nie spotkałby mnie... ten zaszczyt.
Taylor zatrzymuje się na środku sceny, na wprost zejścia na rampę, stoi tyłem, odwraca się przez ramię i patrzy. Przez sekundę. Nigdy wcześniej nie byłem na jej koncercie, ale od razu gdy się pojawiła wiedziałem, że trudno będzie nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Taylor ma oczy niewielkie i ukryte pod grzywką. Naprawdę trudno określić gdzie i na kogo patrzy, i czy patrzy na kogoś w ogóle, nawet wtedy, gdy spogląda w określone miejsce. Ponadto koncert jest wystudiowanym i precyzyjnym widowiskiem, Taylor trzyma się ściśle z góry opracowanego scenariusza i nie rozgląda się za fanami. Robi tylko to co wcześniej zaplanowała, żadnej improwizacji. Ów całus był również ujętą w scenariuszu częścią widowiska. Kogoś musiała wybrać – padło akurat na mnie.
Dla mnie koncert to coś więcej niż muzyka i piosenki. Zawsze staram się nawiązać jakiś kontakt z wykonawcą, złapać gest, spojrzenie, uśmiech. Alanis miałem dobrze „rozpracowaną” więc nie było z tym problemu, jeśli zaś chodzi o Taylor... Przez większość czasu zachowuje się niczym zaprogramowany robot, precyzyjnie wykonuje to co wcześniej zaplanowała, ale przecież robotem nie jest. otoczona mnóstwem fanów żywiołowo reagujących na każdy gest w końcu musi się „złamać” i pokazać ludzką twarz. Na każdego człowieka jest sposób, nawet jeśli to największa gwiazda na świecie. Trzeba go tylko odkryć i wykorzystać, poznać koncertowe zwyczaje i upodobania, wyjść temu naprzeciw. Przez cały koncert szukałem klucza, sposobu na Taylor. I nie znalazłem.
Gdy tak stała i spojrzała przez ramię, przez sekundę, nie patrzyła na mnie. Tego jestem pewien. Gdy posyłała całusa (co trwało sekundę albo dwie – czyli długo patrzyła dokładnie na mnie. Tego również jestem pewien. Wygląda na to, iż dokładnie wiedziała komu całusa pośle, nie słała go w próżnię. Może wtedy gdy spoglądała przez ramię dokonywała wyboru? Bardzo możliwe.
Oglądałem więc koncert uważnie i spokojnie gdy Taylor zrobiła to co zrobiła. Jaka była moja reakcja? Minę miałem poważną, ale w jednej sekundzie uśmiechnąłem się do niej szeroko. Myślę, że to zauważyła.
Gdy Alanis puściła do mnie oko (oj, działy się różne cuda, ale Alanis i ja to zupełnie inna bajka) to się rozpłakałem. Taylor nie rozbudza we mnie aż tak silnych emocji, więc reakcja była stonowana, chociaż zupełnie odruchowa. Nie mogłem zaplanować co zrobię skoro nie wiedziałem co mnie spotka.
Koncert toczy się dalej. Gdy Taylor opada na kolana i śpiewa, że „chciałabym abyś wrócił, żebyś był, tu i teraz”, wczuwa się tak bardzo, i chociaż robi to któryś już koncert z kolei to prawie uwierzyłem.
Zaś na koniec Taylor krzyczy „ręce w górę!” i sama pokazuje jak należy to robić. Kołysząc się na boki macha ręką. W tym momencie rozejrzałem się po hali. Jeszcze przed wyjazdem, gdy oglądałem filmiki i zobaczyłem ten fragment, wiedziałem już co wtedy zrobię. Tysiące kołyszących się w jednym rytmie światełek. Niesamowity widok.
Utwór dobiega końca, zapada ciemność. Widzę jak Taylor schodzi ze sceny. Rozlega się jakby dźwięk migawki aparatu fotograficznego, wielki ekran budzi się do życia. Głos mają przyjaciółki Taylor. Opowiadają o meandrach przyjaźni z bohaterką wieczoru. Pokazywaniu się każdej z kobiet towarzyszy odpowiednia reakcja zgromadzonych fanów. Od euforii do żadnej. Jako pierwsza ukazuje się kobieta w średnim wieku, niezbyt urodziwa blondynka o krótkich gładko zaczesanych włosach. W życiu jej nie widziałem, ale pierwszej wypowiedzi każdej z kobiet towarzyszy napis, który przedstawia ją z imienia i nazwiska. To...
Laura Denham
Według powszechnie dostępnych informacji to amerykańska reżyserka, scenarzystka i aktorka. Ma 29 lat (więc nie jest w średnim wieku, chociaż wygląda na dużo starszą), malutka (160 cm wzrostu) i korpulentna (64 kg wagi). Na wspólnych zdjęciach z Taylor wygląda jak karzełek. Nie oglądałem żadnego filmu czy serialu z jej udziałem. Jest laureatką kilku całkiem prestiżowych nagród, czyli jest dobra w tym co robi. Reakcja fanów – żadna.
Kolejnej z bohaterek właściwie przedstawiać nie trzeba. Podpis, który się ukazuje, czyli...
Selena Gomez
Wywołuje wielką owację. Może inni znają ją lepiej i od innej strony, człowiekowi nie zainteresowanemu (czyli mnie) znana jest z tego, że jest (była?) dziewczyną Justina Biebera. Zdaje się, że też coś śpiewa, czy próbuje. Nigdy nie słyszałem jak mówi; okazuje się, że ma niski zmysłowy głos. Porównanie jej obecnego wizerunku z wcześniejszymi zdjęciami pokazuje, że ostatnio dorobiła się całkiem solidnego popiersia. W sposób naturalny? A co mnie to obchodzi.
Kolejna bohaterka i żadnej reakcji zgromadzonych fanów.
Lily Aldridge
Wysoka (chociaż widać ją tylko do połowy, proporcje wskazują, że jest wysoka) kobieta z długimi czarnymi włosami. Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Później, dużo później, okazało się, że to amerykańska modelka, rzeczywiście wysoka (175 cm wzrostu), ma 29 lat, trochę dziwną pociągłą twarz i piękne ciało.
Pojawieniu się kolejnej bohaterki towarzyszy histeryczna wręcz reakcja fanek. Tą dziewczynę znam nawet ja.
Cara Delevingne
Brytyjska modelka o szlacheckich korzeniach. 22 lata i 173 cm wzrostu. Niezwykle oryginalna uroda. Kto raz na nią spojrzy, zapamięta na długo. Ciemnoblond włosy i czarne gęste brwi („brwi są wizytówką człowieka” – powiedziała moja koleżanka. Ta od bezstresowego wydawania pieniędzy na ciuchy), nietypowe, rzadko spotykane połączenie. I ten wyraz twarzy... bezgranicznej pogardy dla całego świata. Jakby wszystko i wszystkich miała w d... Ponadto ów wyraz twarzy wskazuje, że jest kobietą mądrą, piekielnie inteligentną, błyskotliwą i wrażliwą. Nie kolejny wieszak na ubrania.
Nie mogę się wypowiadać w imieniu wszystkich mężczyzn, ale jak dla mnie Cara jest niesamowicie seksowną dziewczyną. Działa na mnie w niesamowity sposób, chociaż nie ma tzw. warunków. Nie, ma warunki, ale wiele kobiet ma te warunki lepsze, znacznie lepsze. Lecz gdybym miał wybierać, bez wahania wybrałbym ją a na resztę nawet nie spojrzał. Hmmm... aby ją zdobyć mógłbym poświęcić wiele. Niestety, jest już zajęta. Przez... kobietę. Cóż, Cara nie tylko wygląd ma oryginalny. Reakcja zgromadzonych fanów pokazuje, że jest lubiana nie tylko przeze mnie.
Jest jeszcze jedna kobieta o równie pogardliwym wyrazie twarzy i podobnie na mnie działająca. To Alicia Silverstone. Fizycznie całkiem do Cary podobna.
Oto kolejna przyjaciółka Taylor, kolejna modelka o której nic nie wiem. I po raz kolejny brak jakiejkolwiek reakcji zgromadzonych.
Karlie Kloss
Amerykańska modelka, ponoć jedna z najlepszych na świecie. 23 lata oraz imponujące 185 cm wzrostu. W ogóle mi się nie podoba. Ani z twarzy ani z czegokolwiek innego. Gdzie tam jej do Cary...
Kolejna bohaterka i kolejna modelka przyjęta nijako przez fanów.
Jaime King
Modelka, wystąpiła w teledysku Lany Del Rey, całkiem przyjemna blondynka, nadgryziona już zębem czasu (36 lat).
Kolejna bohaterka, której przedstawiać nie trzeba. I kolejna histeryczna reakcja fanek.
Abigail Anderson
Kim jest Abigail wie każdy, kto wie, kim jest Taylor. Legendarna przyjaciółka, najlepsza z najlepszych, jeszcze z czasów gdy wielka gwiazda była wielka tylko z powodu wzrostu. Bohaterka teledysku „Sixteen”. Chociaż... do tej pory nie wiedziałem jak się nazywa.
Uroda to kwestia gustu, lecz Abigail, obiektywnie rzecz biorąc jest brzydka. Widziałem kilka zdjęć obu przyjaciółek z czasów wczesnej młodości i obie były brzydkie. Taylor z tego wyrosła, natomiast Abigail zostało. Obie przyjaciółki mają jeszcze coś wspólnego – brak czegoś, co niektóre kobiety (i większość mężczyzn) uważa za atuty. I tu Abigail bije sławną przyjaciółkę na głowę.
Jest jeszcze coś. Dawno temu oglądałem taki film, gdzie Taylor (z pomocą Abigail) wybierały kandydata na bal maturalny (czy jak się to w Ameryce nazywa), w którym obie wzięły udział. Jakiś czas później opowiadałem koleżance o Taylor i podesłałem jej linka do tego filmu, który naprawdę warto obejrzeć. Po jakimś czasie dostałem maila o następującej treści.
„Obie są paskudne. Nie lubię ludzi, którym tak wystają zęby jak im dwiema” (pisownia oryginalna). Jestem otoczony koleżankami które nie grzeszą rozumem? Niekoniecznie. Wypowiedzi tych mądrzejszych nie cytuję, ponieważ są mądre i niczym nie szokują.
Czy obu wystają zęby... jak im dwiema? Abigail wystają. Co się zaś tyczy naszej gwiazdy.. O tym za chwilę.
Nie znam Abigal wcale i nic o niej nie wiem. Zapewne bardzo wspierała Taylor, w czasach, gdy na światową karierę w ogóle się nie zanosiło, może jest cudowną dziewczyną, wrażliwą i mądrą, może ma wiele innych jeszcze zalet. Ja mówię tylko to co widzę. Widzę również pozytywy. Jest wysoka, zgrabna, szczupła i ma ładne włosy.
Swoją drogą.. ciekawe czym się zajmuje, na co dzień? Jakoś trudno mi uwierzyć, aby przyjaciółka takiej gwiazdy miała normalną pracę, od dziewiątej do piątej. Jest kim w sztabie Taylor, czy po prostu ogranicza się do roli przyjaciółki i odcina kupony?
Na ekranie trzy dziewczyny, podpisane jako...
Haim
Wiem o nim tylko tyle, że są jednym z supportów na amerykańskiej trasie Taylor. Obejrzałem malutki fragment tego występu. Dziewczyny grały mocno i rockowo, dawały radę. Nie wiem czy opierają się na własnym repertuarze, ale akurat grały „Oh well” z repertuaru „Fleetwoot Mac”. Reakcja zgromadzonych fanów – żadna.
Dziewczyny niebrzydkie, a nawet ładne, w krótkich spódniczkach, ale....jakie toporne, z grubsza tylko ociosane. Nie mają tej klasy, kobiecości co.... no, wiadomo kto.
Gdy „przeszła kolejka” ekranowych bohaterek, kolejne wypowiedzi pojawiają się już nie chronologicznie, coraz krótsze wypowiedzi, coraz szybsze zmiany bohaterek. Wreszcie robi się ciemno, a na wielkim ekranie zaczyna padać deszcz. Momentalnie podnosi się wrzawa i rozpoczyna się...
How you get a girl
Na ten moment właśnie czekałem! Już podczas koncertu w Tokio zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wcześniej nie znałem go wcale. Przygotowując się „na sucho” (czyli tylko z obejrzanych koncertowych nagrań) to jeden z dwóch najlepszych momentów koncertu. Sama kompozycja jest świetna. Melodia, refreny i tekst. Zaś koncertowa choreografia jest obłędna. Zabawa będzie przednia, musi być.
Więc pada deszcz, nie tylko na ekranie ale i w podłodze górnej części sceny. W jakiś sposób wyświetlane jest i tam. Po chwili zjawia się pojedynczy tancerz. Z parasolem, który świeci. Na biało. Nie cały parasol – świeci obramowanie i kilka promieni, które rozchodzą się od środka na zewnątrz oraz rączka. Parasol wykonany jest z przezroczystego materiału, jakby z grubej folii. Zjawia się więcej tancerzy, każdy z parasolem i tak samo ubrany. Na szaro. Wreszcie pojawia się i Taylor, w krótkiej czerwonej sukience.
Już po koncercie zasięgałem opinii fachowców, co do możliwego źródła tego światła. Doszli do wniosku, że to farba fluorescencyjna. Całkiem możliwe. Parasol samotnego tancerza świeci, gdy oświetlany jest pojedynczym reflektorem. Jest więc mało prawdopodobne aby posiadał jakieś dodatkowe ukryte źródło światła, w postaci baterii lub czegoś tam. Ponadto świecą lampasy na spodniach tancerzy i obramowania marynarek. Sukienka Taylor również świeci. Jestem na tyle blisko, iż wiedzę, że świeci również wtedy gdy nie jest specjalnie do tego celu oświetlana. Gdy pada przypadkowe lub odbite światło świeci mniej intensywnie. Czyli farba.
Tancerze wykonują skomplikowany układ choreograficzny, kręcą parasolami, obracają, osłaniają nimi Taylor, zaś ona przechadza się po obu poziomach sceny, tańczy i śpiewa, wykonuje różne gierki, odpycha jednego z tancerzy, drugiego kopie, a ten toczy się po schodach. Wszystko rozgrywa się na scenie, ewentualnie pierwszych kilku metrach rampy. Widzę wszystko doskonale, aż... za dobrze.
Gdy gasną światła i Taylor zostaje oświetlona specjalnym reflektorem, sukienka świeci na czerwono, bardzo blisko mnie. Podnosi się wtedy największa wrzawa. Druga, gdy Taylor, stojąc po mojej stronie sceny, krzyczy „chcę widzieć jak skaczecieee!!” i sama pokazuje jak to się robi. Cała hala skacze, tysiące podskakujących światełek, chociaż w ciemnościach zbyt dobrze tego nie widać.
Czy było pięknie? Było. Podobało się? Bardzo. Zgodnie z oczekiwaniami? Nie. Czemu? Temu, że byłem za blisko. Doskonale widziałem poszczególne elementy widowiska, a nie mogłem ogarnąć całości. Elementy tworzyły misterną całość, której maestrię można docenić z pewnego dystansu. Poza tym... za bardzo skupiałem się na Taylor. Ale jak można się na niej nie skupić, no jak?
Bohaterowie znikają za kulisami, ale piosenka wcale się nie kończy. Zespół gra, a deszcz ciągle pada. Do krańca sceny, po mojej stronie, zbliża się basista – Amos Heller. Minę ma surową, dziwaczne tatuaże na rękach, gra, gapi się na nas i co rusz rzuca kostkami do gry. Niestety stoi w takim miejscu, że cenne pamiątki spadają jakieś dwa metry na prawo ode mnie. Mógłby już skończyć, iść sobie, ponieważ...
Dźwięk. Przy okazji koncertu Jamesa mówiłem, iż prawdopodobnie koncert głównej gwiazdy nagłośniony będzie inaczej. I rzeczywiście jest. Wyraźnie podkręcono głośność, a koncert Jamesa już był głośny... Selektywności niestety nie poprawiono. Wokal słychać nieźle, całkiem dobrze, chociaż nie idealnie. Dźwięk jest potężny. Uderza niczym pięścią, sprawia fizyczny ból. zwłaszcza w takich momentach jak ten, gdy dominuje partia basu i perkusji. To jest bardzo męczące, jestem zmęczony coraz bardziej. Nie wiem jak długo wytrzymam.
Póki co jest pięknie, a będzie jeszcze piękniej, gdyż widzę, że techniczni już ustawiają drzwi, na górnym poziomie sceny. Drugi fragment koncertu, na który czekałem z niecierpliwością...
I know places
Zupełnie go nie znałem. A szkoda, bo jest świetny. Przyczajony, skradający się, tajemniczy i niepokojący. Połamane rytmy, zmiany tempa, niespodziewane zwroty. Muzyka idealnie pasuje do tekstu. W wersji koncertowej jest jeszcze lepszy, głównie ze względu na efektowną choreografię, która także idealnie pasuje do tekstu, opowiada podobną historię.
Więc się zaczyna. Na górnym poziomie ustawionych sześć drzwi, kolejne na dolnych, tylko w poprzek. Taylor otwiera trzecie i wychodzi. Po chwili otwierają się cztery pierwsze (licząc od lewej), zjawiają się tancerze, robią obrót i ponownie znikają. Otwierają się czwarte i wysypują się tancerze, tym razem już na stałe. Oczywiście przebrani, podobnie jak Taylor. Dlatego „How you get a girl” przeciągnęło się w instrumentalnej wersji. Tancerze w czarnych wysokich butach, szarych spodniach, szarych i błyszczących.... kurtkach? Pelerynach? Wyglądają niczym szpiedzy, skrytobójcy. Na głowach mają (nie wszyscy) dziwaczne kaski, przypominające trochę motocyklowe. W hali jest gorąco, nie tylko z powodu obecności wielkiej gwiazdy. Współczuję.
Gwiazda zaś przebrana od podstaw. Białe spodenki, biały gorset obramowany złotą nicią i czarne buty na obowiązkowym obcasie. Wysokie, aż do połowy uda. No właśnie... Pamiętacie tajemnicze paski, wgłębienia na udach Taylor? To od butów. Nie widać żeby bardzo ją opinały, zwróciłem na to uwagę. A może tylko się tak wydaje? Do tego czarne podwiązki. „Czarne podwiązki do białych spodenek? Fuj” – powiedzą niektórzy. Gdyby zaś miała podwiązki białe... „Białe podwiązki do czarnych butów? Fuj” – powiedzą inni. Więc nie ma złotego środka. Można by, ewentualnie, w ogóle z nich zrezygnować. Zauważyłem, iż przez większość czasu owe podwiązki zwisają luźno, nie są napięte. Nie spełniają więc swojej roli, nie podtrzymują butów. Dlatego Taylor buty musi mieć ciasne (u góry), żeby jej nie spadały i nie musiała poprawiać w trakcie występu. Opinają więc uda tak bardzo, że wycisnęły na nich trwałe ślady.
Tancerze wyczyniają niesamowite harce z tymi drzwiami. Drzwi są niebieskie, wyglądają na całkiem proste i zwyczajne, osadzone na podstawkach z kółkami w taki sposób, że można przez nie przechodzić. Oni przechodzą często, Taylor od czasu do czasu.
Warto podkreślić jedną rzecz – tancerze są niesamowicie zgrani. Nie mówię tylko i wyłącznie o „I know places” lecz o wszystkich, całym koncercie. Każdy wie co ma robić, w każdym momencie. Nikt nie stoi bezczynnie ani przez chwilę. Cóż, próby trwały przez pół roku, każdy fragment koncertu musieli przećwiczyć setki razy.
Mimo to choreografia imponuje. Z głośników słychać odgłos zamykanych drzwi i drzwi się zamykają niemal idealnie, właśnie w tym momencie. Opóźnienie rzędu 0.3-0.4 sekundy!!
Czekam na jeszcze jedną rzecz, którą dobrze zapamiętałem z nagrań. Jeden z tancerzy ustawia drzwi w poprzek sceny, staje pod drugiej stronie i się zapiera. Drugi na nie nabiega, odbija się i robi salto w tył. Niemal z zerowego rozbiegu. Imponujące. Nie wykonał tego idealnie (jak na niektórych filmikach), ale i tak imponujące. Drzwi natychmiast się otwierają, akrobata siada na scenie, odbija się nogami i przesuwa przez nie tyłem. Ten pierwszy nie widzi salta, które wykonuje ten drugi. Zapewne czuje uderzenie i to jest sygnał aby drzwi otworzyć. Gdyby otworzył je zbyt wcześnie...
Taylor udaje się na rampę, potem aż na drugą scenę. Tancerze wraz z drzwiami także. Odwracam się i widzę jak wykonują dziwaczne wygibasy. Taylor odstawia jakieś romanse z jednym z tancerzy, ale tego nie widzę na żywo. Tylko na telebimie, czyli wyrywkowo i kiepsko. Odwracam się.... z tym odwracaniem jest pewien problem. W sektorze jest ciasno, wiszą mi na plecach, przyciskają do barierek, nie jestem w stanie odwrócić się całkiem. Mogę próbować, ale trochę się boję, że potracę przy tym reklamówkę, ona się przewróci, a ja zadepczę moje skarby. Lub zadepczą je inni. O podniesieniu jej w takim tłoku nie może być mowy! Dlatego odwracam się tułowiem, a nogi pozostają w miejscu. O konsekwencjach jakie niosą ze sobą te sztuczki powiem za chwilę.
A na telebimach nie można polegać. Właśnie przegapiłem wracającą Taylor. Cholera.
Tancerze wracają z drzwiami; kółka podskakują na nierówności jakie tworzy zejście z platformy na rampę, do tego stopnia, iż w pewnej chwili obawiałem się, że się przewrócą. Niewiele brakowało.
Taylor zostaje sama i zaczyna do nas mówić. Chwali zebraną publiczność, opowiada o trudnych relacjach międzyludzkich, podaje dwa warunki jakie trzeba spełnić by zostać jej przyjacielem. Trzeba być takim jak ona (owacja – wszak każda szanująca się fanka o tym marzy) i spędzać z nią dużo czasu (jeszcze większa owacja – o tym marzą i fanki i fani). „Mam tu, wokół siebie, tylu przyjaciół” – podlizuje się, by owacja stała się tym większa. Taylor przechadza się po rampie i na tle delikatnych dźwięków klawiszy mówi i mówi. Zapewne za kulisami trwają gorączkowe przygotowania, przebierania, ale ona... w zasadzie nie ma chwili wytchnienia. Wreszcie gdy mówi, że w zasadzie są dwa wyjścia i na któreś trzeba się zdecydować – odejść lub zostać. Podnosi się wrzawa, bo już wiadomo, że za moment rozpocznie się...
All you had to do was stay
Kolejny utwór, którego w ogóle nie znałem. Będę to powtarzał jeszcze wiele razy. Kolejny, który będzie się rozgrywał na scenie, więc wygibasów (z mojej strony) nie będzie. Całe szczęście.
Taylor się przechadza, wysoko podnosząc nogi, niczym bocian. Doskonale wie jak to robić, jak podkreślić swoje walory, jak się przypodobać. I te kuszące gesty, za które niejeden fan (fanka) dałby się pokroić. Jest kilka metrów ode mnie, widzę wszystko doskonale. A jeśli o fanach mowa, to...
Taylor wybiera się na rampę, ale niezbyt daleko. Gdy się tam znajduję mogę jednocześnie patrzeć na nią i obserwować fanów po drugiej stronie rampy. Widzę sobowtóra z teledysku „Blank space”; Taylor stoi na rampie, dokładnie na wprost niego. Chłopak ma uśmiech na twarzy, od ucha do ucha, gołym okiem widać jak bardzo jest szczęśliwy. Zapewne marzył o takiej chwili, a ona się spełniła, zapewne teraz myśli, że było warto się przebierać i czekać na koncert w taki ziąb. Doskonale go rozumiem. Miewałem i ja swoje dni chwały.
Tancerze przebrani, zwyczajne spodnie i luźne koszulki bez rękawów. Kolejna okazja by wyeksponować muskulaturę, podkreślić jacy są doskonali. Biegają i skaczą w pozornym tylko nieładzie. Wszystko jest z góry ustalone.
Układ choreograficzny i historia przedstawiona na scenie jest ściśle związana z tekstem piosenki. Historii chłopaka, który pokpił sprawę, teraz chce wrócić, ale dziewczyna nie daje mu szansy. Chłopaka gra jeden z tancerzy....
Austin Spacy
zaś dziewczyną jest... wiadomo kto. On stara się ją przekonać, ubłagać, ona z nim flirtuje, ale nie daje szansy.
Na scenie jest duży fotel, Taylor w nim zasiada, tancerze unoszą głównego bohatera tak, że znajduje się nad jej głową i trzyma ją za rękę. Gdyby im się omsknął.. aż strach pomyśleć co by się stało.
Następnie on „doskakuje” do niej, oni go powstrzymują, odciągają. Zdziwiło mnie, że nie ogranicza się tylko do gestów i błagalnych min. On do niej mówi, wyraźnie odczytuję słowa z ruchu warg, pyta „dlaczego”?. Nie wiedziałem, że tak to wygląda, na filmikach tego nie widać. Nie spodziewałem się.
Za chwilę wydarzyło się coś, czego tym bardziej się nie spodziewałem. Taylor wędruje po scenie i w pewnej chwili, gdy przechodzi z lewej do prawej, idzie w moim kierunku i przez sekundę lub dwie... PATRZY NA MNIE!!! Spojrzenie jest rozmyślne i celowe, o pomyłce nie może być mowy. Zapamiętała mnie z poprzedniego razu. Dlaczego? A może ten pierwszy raz również nie był przypadkowy. Dlaczego? Nie mam pojęcia, niemniej jednak było to szalenie miłe! Fajna dziewczyna z tej Taylor. Mogłem jej zadać to pytanie, bezgłośnie jak ten tancerz przed chwilą.
Właśnie, obiecałem pewnej koleżance, że sprawdzę jakie ta „fajna dziewczyna” ma paznokcie. Już na początku koncertu wiedziałem jakie. Mając na uwadze status wielkiej gwiazdy, spodziewałem się paznokci ze złota. Tymczasem są pomalowane na czarno i to w taki sposób, że czarna kreska biegnie tylko przez środek, zostawiając po obu stronach nie wymalowane puste miejsce. Wiadomo, że cudów nie będzie. Przecież będzie grała na gitarze i paznokcie musi mieć normalne.
Taylor śpiewa świetnie i jest bardzo ekspresyjna. Czy nowa płyta jest popowa? Podobno. Czy to była piosenka popowa? Podobno. Ale jeśli tak wygląda pop, to takiego popu mogę słuchać!
W ciemnościach wszczyna się ruch, trwają przygotowania do kolejnej części koncertu. Tej na podnoszonej rampie. Dla mnie to oznacza, że nie będzie już tak miło jak dotychczas.
Taylor już tam jest, z gitarą, rampa powoli się unosi. Zaczyna śpiewać..
You Are In Love
Widzę jak przednia część wybiegu wsuwa się pod scenę, nie unosi się przecież całość. Rampa będzie się przesuwać do przodu, więc to konieczne, żeby zrobić miejsce.
Taylor zaczyna śpiewać, przy akompaniamencie gitary. Akustyczne fragmenty koncertu to zawsze magia, ale tym razem tej magii nie czuję. Nic nie widzę. Rampa uniosła się do góry, ale to nie zmienia faktu, że widzę niewiele. Tylko pewną część Taylor o której za chwilę powiem.
Może takie rozwiązanie jest dobre dla tych, co siedzą na trybunach (na pierwszym i środkowym poziomie; dla fanów na poziomie górnym nadal niewiele się zmienia), dla tych pod sceną jest fatalne. Nikt nie powiedział, że przez cały koncert będzie cudownie, prawda?
Pozostaje mi patrzenie na telebimy, lub oglądanie z dużej odległości małego fragmentu Taylor. A dokładniej tyłka. Już się na niego napatrzyłem, było ku temu wiele okazji. Muszę powiedzieć, że spotkała mnie niespodzianka. Nie sądziłem, że jest aż tak dobrze. Nie jest za mały, nie jest za duży. W sam raz. Taki akuratny.
Koleżanka (ta od ciuchów) również, od czasu do czasu, występuje w spodenkach (chociaż nie na scenie). Z tym, że jej spodenki w części tylnej są wklęsłe, a powinny być wypukłe. Jak u Taylor.
Chociaż do elit intelektualnych zaliczyć jej nie sposób, to jest miła, serdeczna, wesoła, pełna energii, nie zmanierowana i nie skażona syfem współczesnego świata. Spodenki wiszą na niej jak na kołku, lecz mimo tego zalety posiada. Nawet całkiem sporo zalet. Może wyjdzie na ludzi. Ale wracajmy do Taylor.
Tylko gitara i śpiew, słychać doskonale, zespół nie przeszkadza. Piosenka całkiem przyjemna (oczywiście nigdy jej nie słyszałem), chociaż bez szału. Wolałbym usłyszeć „Sixteen” lub „You belong with me”. Teoretycznie to możliwe, ale Taylor uparła się, że wykona wszystkie utwory z nowej płyty. Patrząc na przebieg koncertu i reakcję fanów już wiem dlaczego. Reakcje są entuzjastyczne, wręcz histerycznie, niezależnie od tego co się pojawia. Skoro tak jest, to lepiej promować rzeczy nowe niż wykonywać stare, które już się podobają. Może te nowe także się komuś spodobają i osiągną status przebojów? Hmm... mnie spodobało się kilka.
„Czemu nie gra czegoś nowego”? - spytała koleżanka, właścicielka długim nóg i maleńkiego siedzenia, gdy powiedziałem, że każdy koncert wygląda dokładnie tak samo. Odpowiedź jest prosta. Każdy utwór to przygotowane animacje i choreografia. Jeśli zabrano drzwi, to musi się pojawić utwór z drzwiami w roli głównej. Nie po to je przywieziono, aż z ameryki. Gdyby stosować rotację utworów, trzeba by zabrać dodatkowe elementy choreografii, które byłyby używane od czasu do czasu, ale wszystkie musiały by wędrować po świecie. A to dodatkowe koszty. Poza tym układ wyświetlanych animacji wyklucza rotację utworów. Tak mi się wydaje, ale pewny nie jestem. Teoria nie dotyczy wszak części akustycznej. Nie ma żadnych animacji, choreografii; tylko Taylor, która może zagrać co tylko chce.
Utwór się skończył, a ja niewiele skorzystałem. Bywa.
Czas bardzo zwolnił, minuty ciągną się długo i boleśnie.
Próbowałem wyrazić swoje uznanie poprzez oklaski, jak to się zwykle czyni na koncertach, ale szybko się zorientowałem, że popełniam wielką gafę. Byłem jedynym który to robił, lub jednym z nielicznych. Na koncertach Taylor się nie klaszcze. Na koncertach Taylor się ryczy. Czym większy ryk fanek tym większe uznanie dla artystki.
Taylor zaczyna mówić, przy delikatnych dźwiękach akustycznej gitary (ona nie gra). O tym, że czasami postrzegamy siebie jako najgorszych i beznadziejnych, że tak widzą nas inni, ci, którzy wcale nas nie znają. Że to tylko kwestia postrzegania nas przez siebie samych. Truizm? Owszem. Dobrze jej mówić z wysokiego piedestału kogoś, kto osiągnął to co osiągnął. Prawda jest taka, że sukces przypisany jest do jednostek, a reszta, cała masa jest beznadziejna i owym jednostkom zazdrości.
Platforma powoli się przesuwa, Taylor robi przerwy na owacje, które co rusz się rozlegają. I wykorzystuje ten czas na poprawianie fryzury. Widzę, że trochę się spociła. Oczywiście na telebimie. „Cokolwiek by się z wami nie stało, to musicie wiedzieć, że przybywając tutaj, na koncert, spędzicie najlepszy czas w swoim życiu” – mówi Taylor i to, rzecz jasna, podoba się najbardziej. Mówi, że trzeba się oczyścić i zaczyna się...
Clean
Kolejny utwór, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Muszę przyznać, że jest całkiem, całkiem niezły. Na pewno lepszy od poprzedniego, chociaż do przebojowości największych przebojów mu daleko. Widzę, na telebimie, że Taylor ma przywiązany do nadgarstka mikrofon, przypięty czarną... wstążką? Paskiem?
Platforma powoli obraca się w lewo, Taylor się przybliża. Nie wypada gapić się na ekran, skoro jest coraz bliżej i nikt inny tego nie robi. A na ekranie (tym głównym, bowiem na bocznych pokazywana jest Taylor) dzieją się rzecz piękne. Piosence towarzyszy niezwykle piękna animacja. Leżąca dziewczyna (albo to Taylor albo ktoś bardzo do niej podobny), dziewczyna oblewana deszczem, wolno obracające się głowy dziewczyny która zamiast włosów ma kwiaty, splątane gałęzie, złożone ręce które się otwierają, zachmurzone niebo z błyskawicami, dziewczyna (przez cały czas ubrana w coś jakby koszulkę nocną) pada do morza. Wszystko w zwolnionym tempie, naprawdę piękna robota. Nie wiadomo na co patrzeć. Czy na to co na ekranie, czy na Taylor, która jest coraz bliżej. jest za moimi plecami, więc obracam się jeszcze bardziej.
Boli mnie. Bolą mnie więzadła w prawym kolanie, nienaturalnie wykręcone. Bolą mnie ścięgna wykręconego karku. Dolegliwości są na tyle uciążliwe i poważne, że nie mogę tkwić odwrócony przez cały czas.
W „moim” sektorze wszczął się jakiś ruch. W głębi, za plecami i po lewej stronie. Fani powtarzają jedno słowo, podają go z ust do ust. Niestety po niemiecku, wiec nie wiem w czym rzecz. Przybiega kilku ochroniarzy, wskakują do sektora od strony rampy i wyciągają nieprzytomną dziewczynę. Szef ochrony bierze ją na ręce i wynosi.
Platforma staje pod kątem prostym do pierwotnego położenia, między czasie Taylor przechadza się po niej i zatrzymuje się na drugim końcu. Widzę, że jest przypięta linkami, tak na wszelki wypadek. I po drugiej stronie platformy również są barierki. Ma tak klawisze, zaczyna grać i mówić.
„Nie lubię jak kończy się tak historia. Oboje umierają. Chciałabym to zmienić. Napisałam własną. O dwojgu nastolatkach, dzieciakach. To pierwsza piosenka którą napisałam, bardzo dla mnie ważna. Historia miłosna”. Rozpoczyna się...
Love story
Akurat ten utwór znam i to bardzo dobrze. To jeden z megaprzebojów Taylor. Nie powiem, że lubię go najbardziej ze wszystkich, ale przyjemnie się słucha. Z tym, że nie tego co leci teraz! Starych utworów na obecnej trasie wykonywanych jest zaledwie kilka, wszystkie w zmienionej formie. W przypadku tego utworu zmiany są fatalne. Podkład niby techno, wsamplowane to jęczenie, które bardzo przeszkadza i drażni. Tylko śpiew Taylor pozostał ten sam. Gra na klawiszach i śpiewa. Z tym graniem też może być różnie; zauważyłem, że jednocześnie gra klawiszowiec z zespołu, obie partie się nakładają.
Gdzieś w połowie utworu Taylor odpina uprząż (ma na sobie skórzany pas z linkami przypiętymi do szyn po obu stronach rampy – czy już o tym mówiłem?) i zaczyna wędrować po rampie, która się obniża i przesuwa. Dobrze się ją obserwuje – na telebimie. Na żywo się nie da, ból jest coraz większy. poza tym i tak nie widać zbyt dobrze.
Dziwię się jak ten gorsecik się trzyma i nie spadnie. Powszechnie wiadomo, że Taylor zbyt gruba nie jest. Owszem, jest szczupła, ale nie za chuda. Nie ma wyglądu anorektyczki.
Mówi się, że Taylor ma mały biust. To nieprawda. Taylor biust ma rozpaczliwie mały. Biorąc poprawkę, że gorsecik jest gruby i wypchany w odpowiednich miejscach, to...
Ale spójrzmy na to z innej strony. Dwie wielkie gwiazdy muzyki pop minionej epoki – Samanta Fox i Sabrina. Gdyby zapytać teraz (facetów) fanów, którzy je pamiętają jak opiszą owe artystki, jednym zdaniem, osiemdziesięciu na sto odpowie – „wielkie cyce”. Abstrahując jakimi były artystkami rzeczywiście, miały wielkie. Gdyby, za kilkanaście lat, zapytać stu facetów z czym kojarzy im się Taylor, jestem przekonany, że wielu wymieni nazwy przebojów artystki, że śpiewała country, jaka była, jak się zachowywała itp. Zapewne niewielka tylko część powie – „to ta z małymi”. Co najwyżej powiedzą – „ta wysoka, z długimi nogami”. Robią wrażenie, naprawdę.
Kamerzysta, który w trakcie akustycznej części koncertu na unoszącej się platformie jest bezrobotny... leży na gumowej wykładzinie pod sceną! Szok. Koncert w ogóle go nie interesuje. Jasne, to tylko praca, ale za taką pracę każdy z obecnych na tej sali dałby się pokroić. Ja też.
Taylor schodzi za kulisy i po niedługiej przerwie rozpoczyna się..
Style
Gwiazda oczywiście zdążyła się przebrać (powinni zamieścić specjalne wydanie „behind the scene”. Dla fanów – przebiera się Taylor. Dla fanek – przebierają się tancerze. Dla wytrwałych – przebierają się chórzystki). Ma na sobie króciutką sukienkę, błyszczącą i „postrzępioną”. Z dekoltem. Trochę kojarzy mi się z cyrkowym trykotem. Do tego białe buty na obcasie, z tej samej serii co poprzednio. Zaczyna spacerować po rampie, wysoko podnosząc przy tym nogi niczym podczas defilady. Tancerze oczywiście przebrani, mieli na to mnóstwo czasu. W niebieskich garniturach z dziwnego materiału, który jest jednocześnie matowy i błyszczący. Kręcą się wokół Taylor, otaczają gwiazdę wianuszkiem, chodzą tam i z powrotem, w rytm muzyki. Chodzą? Nie, jeżdżą! Widziałem to na filmikach, ale nie miałem pojęcia w jaki sposób. Teraz zagadka się rozwiązała. Od czasu do czasu są tak blisko mnie, że widzę doskonale. Mają zamontowane rolki w podeszwach butów. Nie rolki, a jedną pojedynczą rolkę. Dzięki temu mogą chodzić i jeździć, w zależności od potrzeby. Podziwiam sprawność poruszania się w ten sposób, muszą mieć wielką wprawę i wyczucie by nie powpadać na siebie lub nie potracić Taylor. I uważać na platformę łączącą scenę z rampą, tam jest nierówno i rolki podskakują. Podobnie jak wcześniej drzwi na kółkach.
Na podstawie wcześniej obejrzanych materiałów uważałem, że „Style” to jeden ze słabszych fragmentów koncertu. Postawiona teza sprawdziła się w całej rozciągłości. Piosenka średnio mi się podoba. Jest nudnawa i monotonna, jakaś taka dołująca. Przygnębiająca. Na żywo nie nabrała blasku, nie wydarzyło się nic specjalnego czy godnego odnotowania. Dzieliłem swój czas pomiędzy telebimem i nielicznymi spojrzeniami na Taylor, gdy się zbliżała w moje rejony. Dostrzegłem, że pod sukienką bieliznę ma białą. Zauważyć nie było, łatwo ale... dałem radę.
Utwór się kończy, a na ekranie po raz kolejny zjawiają się przyjaciółki Taylor. W niektórych co lepszych miastach właśnie podczas „Style” pojawiały się na scenie osobiście. Teraz tylko na ekranie. Wypowiedzi są krótkie, już bez podpisów kto jest kim i bez aplauzu. No, może nie całkowicie bez, ale reakcje nie są już tak entuzjastyczne. „Koty, koty, koty” mówią jedna po drugiej. A Cara Delevingne mruczy jak kot – mistrzostwo świata!!
Błyskają światła, grzmi muzyka, nadchodzi...
Bad blood
Piosenkę znam (znałem wcześniej)... ale któż jej nie zna? Głównie za sprawą teledysku, o którym było głośno. Teledysk jest.. taki sobie. Przyjaciółki Taylor (i ona sama) w roli zabójczyń wypadają raczej średnio o mało wiarygodnie. Postindustrialne i madmaxowe klimaty też mnie nie przekonują. Chyba, że teledysk jest parodią samą w sobie (na co wskazują pewne sceny) i w ten sposób należy go traktować. Generalnie piosenka średnio mi się podoba – jest bez wyraźnego kierunku, przesłania. Nie ma zadziorności, charakteru.
Fani zgromadzeni jakże tłumnie w Lanxess Arena nie podzielają mojego zdania, ponieważ od pierwszych dźwięków rozpętało się istne szaleństwo. Wraz z Taylor śpiewa... ryczy... tysiące gardeł. Od pierwszej do ostatniej nuty.
Gwiazda oczywiście przebrana. Ma na sobie czarny kostium i czarne buty. Kostium trochę błyszczący a trochę matowy (w odpowiednich miejscach) jest luźny; na tyle, że nie przylega ściśle do ciała artystki. Mimo to bez trudu dostrzegam, że...Taylor ma malutkie sutki. Wyraźnie się odznaczają, pod delikatnym i cienkim materiałem. Chyba nie ma nic pod spodem. Jeśli kogoś zniesmaczyła moja uwaga, to przepraszam. Nie chciałem być gruboskórny, ale tak było. I mówię dokładnie tak jak było.
Tancerze również przebrani – czarne spodnie z żółtymi lampasami i czarne kurtki żółte na plecach i na rękawach. Wciągają na scenę dziwne stojaki – mniej więcej półtorametrowej wysokości. Leżą na nich... trudno to opisać. Coś jakby kwatery okienne, w metalowej podwójnej obudowie. Przy czym „szyba” to na pewno nie szkło. Jest jakby porysowane, a ramy wykonane z metalowych rurek są jakby zardzewiałe. Konstrukcja jest ciężka, widzę wyraźnie grymas wysiłku malujący się na twarzach tancerzy, gdy muszą owe konstrukcje przenosić.
Taylor wchodzi na stojak, kładzie się na nim, na chwilę oddaje mikrofon (z napisem „1989”), tancerze niosą ją „na szybie”, stawiają niemal poziomo, a Taylor zsuwa się po niej. Zsuwa się dokładnie na wprost mnie, w pobliżu skraju sceny. Trzy metry ode mnie. Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie fakt...
Piosenka jest głośna i dynamiczna, oparta na mocnej partii perkusji i basu. Perkusji i basu. Dźwięk wali z siłą młota. Trudno mi to wytrzymać, już wcześniej sporo przeszedłem. Ból zakłóca mi odbieranie koncertu, zabiera sporo z satysfakcji która płynie chociażby z faktu, że Taylor jest blisko. Na szczęście utwór nie trwa zbyt długo. Ciekawe jak odbierają to inni. Może inaczej – jestem w pierwszym rzędzie i cały impet biorę na siebie.
W pewnym momencie gdzieś u podstawy wyższego poziomu sceny strzelają ognie i sypią się złote iskry. Pirotechnika wygląda efektownie nawet z mojego punktu widzenia. Z większej odległości i wysokości musi wyglądać jeszcze lepiej. W pobliżu nie ma nikogo i chyba wiem dlaczego. To prawdziwy ogień, prawdziwe iskry; po „erupcji” rozchodzi się zapach... jakby siarki. Taki jak po wystrzale z pistoletu na korki. Gdyby ktoś nieopatrznie się zbliżył, mógłby zostać zraniony.
Końcowy fragment Taylor wykonuje na rampie, w pobliżu sceny. Właśnie wtedy, dużo dużo później, podczas koncertu w Edmonton zaatakowało ją dwóch fanów. Jednemu udało się złapał ją za nogę, w okolicach kostki. Nie jestem zwolennikiem takich akcji (mogli ją przewrócić, a nawet ściągnąć z rampy), ale przez kilka sekund Taylor nie wiedziała co się dzieje. Stała zdezorientowana i spłoszona. Wyraz autentycznego strachu malującego się na jej twarzy – bezcenne.
Natychmiast po zakończeniu Taylor dostaje gitarę i bez chwili przerwy rozpoczyna się..
We are never ever getting back together
Zaczyna się od kilku dźwięków gitary, które ułożone w akord powtarzają się kilka razy, jeszcze zanim Taylor zaczyna śpiewać. Tak się akurat złożyło, że schodziła na rampę, była zwrócona w moją stronę, tak trochę, a ja patrzyłem we właściwej chwili we właściwe miejsce i daję głowę, że te kilka dźwięków na początku (prawdopodobnie inne także) gra na pewno Taylor. Dźwięki które płynęły z głośników idealnie odpowiadały ruchom piórka na strunach gitary. Grała na pewno ona, co wielkim zaskoczeniem nie jest, ponieważ jak każdy wie Taylor grać potrafi, i to bardzo dobrze.
Schodzi na rampę; stoi blisko, ale na tyle daleko, że jedyne co mogę, to podziwiać jej zgrabny tyłek, w upiornie czerwonym świetle reflektorów. To tyle, od strony wizualnej.
Taylor zaczyna śpiewać, rozpoczyna okrzykiem, niczym Sher Lloyd w piosence „Want u back”. Ów okrzyk będzie się jeszcze powtarzał.
„We are never ever getting back togehter” to jeden z przebojów płyty „Red”. Bardzo go lubię, ale w aranżacji z płyty, gdzie ma charakter bardziej rozrywkowy, luzacki. Bardziej popowy. Oczywiście na potrzeby trasy „1989” przewrócono go do góry nogami. Jest bardziej mroczny, ciężki, rockowy. Emocje są bardziej skondensowane.
Oczywiście gdyby ode mnie zależało, wybrałbym starą wersję, ale nic nie zależy ode mnie. Moim zdaniem zmiany poszły w złym kierunku, ale z tego co widzę, po reakcji fanów, utwór w tak zmienionej wersji podoba się bardziej niż przearanżowany „I knew you were trouble”. Publiczność daje się wciągnąć w zabawę i dośpiewuje refreny.
Gdy się kończy rozstaję się z nim bez żalu. Jestem już bardzo zmęczony.
Taylor znika za kulisami, by po chwili pojawić się na scenie – znikąd. Siedzi za fortepianem, nie wiem jak do tego doszło. W jednej chwili nie było nikogo, zaś w drugiej już była Taylor. Przegapiłem ten moment. Rozpoczyna się...
Wildest dreams
Wiedziałem, że koncert będzie miał kilka pięknych chwil. Nadchodzi jedna z nich. Piękna... może najpiękniejsza?
„To kolejna piosenka o zrywaniu” – rzekła Taylor, na początek. Podczas „Red tour” także jedną piosenkę wykonywała przy akompaniamencie fortepianu – „All too well”. To dobry utwór, nawet bardzo dobry, ale moim zdaniem „Wildest dreams” jest o wiele lepszy. Melodyjny i tak cudownie romantyczny, że od razu chwyta za serce. Rytm pięknie się kołysze, Taylor co rusz zmienia tembr głosu, śpiewa wysoko, to znowu nisko.
Oczywiście przebrana. Ma na sobie.... trudno określić co. To znaczy – określić łatwo, przecież widzę wyraźnie, ale trudno to opisać, oddać słowami. Kremowa sukienka (nie wiem czy na pewno o taki kolor chodzi, ale kolorem bardzo zbliżona do ciała) z długim rękawem, materiał delikatny, naszywany czymś błyszczącym. Na dole szeroka spódnica, z „welonowego” materiału (coś takiego noszą baletnice). Siedzi przy.... fortepianie? Nie, to dziwaczna konstrukcja. Owszem, posiada pulpit z klawiszami (że tak to nazwę) niczym prawdziwy fortepian, ale w dalszej części zamienia się w coś dziwnego. Nie ma pudła rezonansowego tylko wygięte stalowe (raczej aluminiowe) pręty, ciemnoniebieskiej barwy. Pofalowane. Chyba mają imitować prawdziwe morskie fale. Nawet trochę podobne. Gdy Taylor gra leciutko drżą. Przez pewien czas przyglądam się temu wynalazkowi i sam nie wiem co o nim sądzić. Trudno nazwać go pięknym, ale jednoznacznie szkaradny też nie jest.
Tak czy inaczej ten aspekt zdecydowanie na korzyść trasy „red” i „All too well” (gdzie Taylor była w pięknej czarnej i koronkowej sukni i grała na prawdziwym fortepianie).
Ale śpiewa pięknie. Nadspodziewanie dobrze radzi sobie w niskich rejestrach i tradycyjnie świetnie w wysokich. Między zwrotkami bierze malutką pauzę podczas której się uśmiecha i robi głupie miny, jakby chciała powiedzieć – „no nie bądźcie znowu tak śmiertelnie poważni, to tylko zabawa”. Siedzi przodem do mnie, konstrukcja umieszczona jest na wprost zejścia na rampę, a więc całkiem blisko. Widzę wszystko doskonale, i...
Oczywiście że tak. Zwłaszcza wtedy, gdy się uśmiecha. Ale nadaje jej twarzy specyficzny wygląd zaskoczenia. Jakby ciągle się dziwiła. To takie słodkie i urocze! I wcale jej nie szpeci, nic a nic! Odnoszę wrażenie, że używa czerwonej szminki (w nadmiarze, co doskonale widać właśnie teraz, gdy siedzi przy fortepianie) aby to zamaskować.
Co nie zmienia faktu, że Taylor ma wystające zęby. Jak im dwiema.
Ale śpiewa pięknie – jak dla mnie piosenka mogłaby nigdy się nie skończyć. Jest czego posłuchać i na co popatrzeć. I nie mówię tylko o Taylor.
Fortepian usytuowano w takim miejscu, że mogę bez przeszkód obserwować co się dzieje na wielkim ekranie właściwie nie odrywając wzroku od Taylor. A dzieją się takie rzeczy, że..
Przez większość czasu, centralną część ekranu zajmuje siedząca przy fortepianie i śpiewająca Taylor. Ale wizerunek gwiazdy zmiksowany jest z animacjami jakie towarzyszą piosence. Są również obszerne fragmenty, gdy Taylor znika (z ekranu) i wyświetlane są tylko animacje.
Taylor śpiewa i gra, a po obu stronach ekranu ku górze, niespiesznie, unoszą się bąbelki. Trochę jak w akwarium. Następnie pojawiają się jakby gałązki, delikatne, zielone i brązowe, odbijają refleksy światła. Coś jakby rafa koralowa. Widać, że znajdują się głęboko pod wodą i światło dociera wybiórczo.
Kobieta. Ma długą zielonkawą suknię bez pleców i długie, lekko kręcone rude włosy. Rozkłada ramiona, unosi się pośród bąbelków kierowana niewidzialnym morskim prądem, powoli dryfuje. Ma otwarte oczy i spokojną twarz. Pełną jakiejś przerażająco nieuchronnej cierpliwości. W tym momencie Taylor nie ma na ekranie.
Kobieta wyciąga rękę, ku górze. Jej dłoń znajduje inną dłoń. Mężczyzna. Ubrany w białą koszulę, wygląda trochę jak osiemnastowieczni szlachetnie urodzeni, o nienagannych manierach i starannym obyciu. Zwróceni twarzami powoli wirują w uścisku, spleceni niczym w tańcu, podwodnym balecie.
Tak, była spokojna. Wiedziała, że się zjawi, uratuje. Przecież zawsze, bez względu na okoliczności, może na niego liczyć.
Żadne słowa nie oddadzą w pełni piękna tych obrazów. Przyglądam się temu z zapartym tchem. „Wildest dreams” ma być kolejnym singlem, z teledyskiem. Nie wiem co wymyślą, nikt nie wie, jednak ten utwór już zawsze będzie mi się kojarzył z tym co wtedy zobaczyłem.
Taylor śpiewa coraz wścieklej, żarliwiej, zajadlej. Wreszcie porzuca miejsce przy fortepianie, odrzuca baletową spódniczkę i udaje się na rampę. To nie była sukienka. To jednorodny kostium. Wygląda w nim jak kobieta z alternatywnej futurystycznej rzeczywistości.
Założyć coś takiego w krótkim czasie (aby założyć musiała najpierw zdjąć skórzany kostium), do tego w taki sposób aby nie naruszyć odsłuchów... więc trzeba być delikatnym... no, to jest coś.
Zatrzymuje się na początku rampy, znowu na wysokości sobowtórów... pewnie w siódmym niebie, po raz kolejny... śpiewa bardzo ekspresyjnie, ale ten fragment nie trwa zbyt długo. Piosenka się kończy.
Godna podkreślenia jest reakcja zgromadzonej publiczności podczas jego trwania. Żadnych okrzyków, wybuchów entuzjazmu, spontanicznych reakcji. Panuje kompletna cisza. Widać nie tylko ja dałem się ponieść tej magii. Prawdziwa owacja rozpoczyna się dopiero po zakończeniu.
Wielu jest takich, którzy twierdzą, że Taylor to sztucznie napompowana gwiazdka, maszynka do robienia wielkich pieniędzy, która nic nie umie i niewiele potrafi. Piosenka, która właśnie się skończyła nie pozostawia wątpliwości, że jest prawdziwą artystką. Ja wątpliwości nigdy nie miałem.
Piosenka się kończy i Taylor, po raz pierwszy i zarazem ostatni, wraca na scenę pod osłoną ciemności. Ale ma do przejścia raptem kilka kroków. Zespół szykuje się do...
Out of the woods
Boli mnie prawe oko. Symptomy tego zauważyłem już wtedy, gdy trwała akustyczna część koncertu i Taylor szybowała wysoko na rampie. Ale teraz boli mnie jeszcze bardziej. Czy to pod wpływem uderzeń potężnych fal dźwiękowych? Niewątpliwie „Bad blood” zrobiło swoje. A może od ciągłego przekręcania głowy i nienaturalnego przekręcania gałki ocznej coś tak naciągnąłem, nadwerężyłem? Kto wie. Boję się, że to coś poważnego!
O coraz większym bólu karku, pleców i więzadeł w kolanach nawet nie wspomnę. Jestem wykończony, ledwo zipię.
Zbliżają się chórzystki, ustawiają rzędem na skraju sceny. Jedna się prostuje, druga jeszcze bardziej, potem trzecia... Organizują małą rywalizację na proste sylwetki, wyginają plecy, wypinają pierś uśmiechając się przy tym do siebie. Przyglądam się temu; Taylor jest daleko na rampie więc mam chwilę wolnego. Hmmmm.... Trasa „Red” także miała chórzystki, pamiętam jak mi się podobały. Zwłaszcza jedna. Miała świetne nogi. Teraz zupełnie nie mogę się odnaleźć. Wcale nie są ładne, poza tym cokolwiek przy kości (niby są od tego by dobrze śpiewać, ale wyglądać też powinny. Może nie aż tak jak Taylor, ale w końcu każdego wieczoru stają przed co najmniej kilkunastotysięczną widownią) i żadna nie ma świetnych nóg, które zapamiętałem. Sam już nie wiem. Albo uległem magii ekranu albo na trasę „1989” Taylor zabrała inne chórzystki.
Gdy oglądałem koncerty na filmikach już wtedy miałem kilku cichych faworytów, kandydatów do miana najlepszego utworu, najlepszego, najpiękniejszego momentu. Żadna z typowanych piosenek nie zawiodła, lecz mimo to mam problem ze wskazaniem fragmentu, który był najlepszy. Jeśli zaś chodzi o najgorszy nie wahałem się ani przez chwilę. „Out of the woods” i długo, długo nic. O ile piosenki słabsze, obejrzane na koncercie okazywały się lepsze niż sądziłem, o tyle ten utwór nie stworzył żadnej wartości dodanej.
Piosenka jest nudna, monotonna i bezbarwna. To po prostu słaba kompozycja i już. Taylor oczywiście się stara, ale przez większą część utworu przebywa w daleko na rampie lub w okolicach małej sceny. Zostaje mi więc telebim, albo... chórzystki. Tam źle i tak niedobrze.
Kostium Taylor nie jest aż tak błyszczący jak się wydawało na początku. Duże fragmenty są matowe, a błyszczy się tylko gdzieniegdzie. Generalnie Taylor.. nie jest aż taka ładna jak myślałem, że jest. Nie ma aż tak ładnej twarzy. Nie – nie jest brzydka, ale nie jest tak ładna jak myślałem. Chodzi o to, że na zdjęciach i filmach jest ładniejsza niż w rzeczywistości.
Na rampę wychodzą ubrani na czarno tancerze. Dzierżą w dłoniach długie kije (oczywiście to nie są kije, raczej coś przypominające teleskopowe wędki) na końcu których znajdują się samoloty z papieru. Machają nimi, a samolociki latają. Wygląda to całkiem efektownie. Tancerze wędrują po rampie i tak sprawnie manewrują, że samolociki są w ciągłym ruchu, nie wpadają na siebie ani się ze sobą nie sczepiają. Kolejny pokaz zgrania i dobrej roboty.
Gdzieś pod koniec utworu rozlega się głośny wystrzał. Strzela rura którą mam w zasięgu wzroku (ta po prawej stronie od zejścia na rampę) i której przeznaczenia nie znałem. Po chwili „z nieba” sypie się deszcz trójkątnych samolocików. Kopii tych, które przed chwilą latały. Jest ich tak dużo; składam dłonie i po chwili mam ich pełno. Wystarczyło kilkanaście sekund i utworzyła się gruba warstwa z bibuły. Są wszędzie, we włosach, na ubraniu. Przyglądam się tym które mam w dłoniach i.... rzucam na podłogę. Popełniłem straszny błąd!! Trzeba je było zabrać, na pamiątkę. Jeszcze nie wiem, że jesteśmy wybrańcami i tego błędu nie da się jutro naprawić, niestety.
Gdy wróciłem do domu i rozpakowałem prezenty, w reklamówce znalazłem... dwa samolociki! Wpadły do reklamówki i wiele przetrwały, w tym rozkładanie i oglądanie wszystkiego w hotelu. Więc jednak mam pamiątkę... Samolociki mają wymiary 7x7.5 cm, na przeciwległej ściance krótszego boku posiadają wypustkę i zrobione są z białej bibuły.
Piosenka się kończy, Taylor wraz z resztą ekipy znika za kulisami. Po chwili ożywa wielki ekran. Na nim Taylor (z idealnie ułożoną fryzurą) i jej koty. Najpierw jednego z nich próbuje usadowić na niewielkim białym krzesełku. Kolejna scena – trzyma je w dłoniach, jeden się wyrywa, ale jakoś tam bez zaangażowania. Następnie je przedstawia – na ekranie pojawiają się napisy. „Dr. Meredith Grey (rzeczywiście – kot ma szarą „narzutkę”) i „Detective Olivia Benson”(biały, ale nie idealnie biały. Przyprószony szarością). Zaraz, zaraz.... Dr. To skrót od doktor? Nazywać kota doktorem czy detektywem... czy to nie aby lekka przesada?
Koty mają pyski posępne i futra gęste. „Koty jak wściekłe psy” – powiedziała o nich moja koleżanka, której nie miałem jeszcze okazji przedstawić. Kobieta wielu zalet. Co najmniej dwóch. Dwie są najbardziej widoczne. To znaczy dwa. Wielkie jak głowa Taylor. Dwie głowy. Co dwie głowy, to nie jedna. Nieważne..
Pojawiają się kolejne sceny. Taylor sadza tego białego na krzesełku, zaś on jest obojętny na wszystko. Trzyma je w powietrzu – „detektyw” jest całkiem spokojny, jakby senny, zaś „doktor” wyraźnie pobudzony i rozzłoszczony. Mruczy ze złością, macha ogonem i próbuje się wyrwać. Takie zachowanie kota wskazuje, że będzie się bronił za wszelką cenę i użyje wszelkich dostępnych sposobów. A ma zęby i pazury. Filmik wygląda na śmieszny, fani się śmieją, ale Taylor może się cieszyć, że jej nie pogryzł i nie podrapał. Po twarzy, bo lekkomyślnie się pochyla. Kot się wyrywa, wije jak piskorz, przekręca i wreszcie ucieka. Kopie tylnymi nogami próbując się uwolnić.
Ekran robi się czarny.
„No cats were harmed in the making of this tour” - głosi napis.
„Just one pop star” – kolejny, który wzbudza aplauz. Wszyscy wiedzą co teraz nastąpi i żaden spośród wszystkich się nie myli. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki...
Shake it off
Ten utwór zna każdy, nawet jeśli nie wie kto to Taylor. Więc i ja znam, znałem jeszcze przed koncertem. Pierwszy singiel z nowej płyty, więc musi być moc. Utwór przebojowy, taneczny, bardzo dobry – z obiektywnego punku widzenia, chociaż niczym nie powalił mnie na kolana. Wykonanie koncertowe niczym nie odbiega od wersji studyjnej.
Taylor wyskakuje jak diabeł z pudełka i w radosnych podskokach (dokładnie tak jest) zbiega na rampę... i tyle ją widziałem. Oczywiście ubrana inaczej. Krótka spódniczka, zielona, włochata i błyszcząca i taka sama góra. Nie wiem czemu, ale ten ubiór kojarzy mi się ze strojami tancerek na Bahamach.
Wraz z nią pojawiają się tancerze. Białe koszule i muszki, niebieskie marynarki i niebieskie spodnie, kończące się w okolicach kolan. Niczym Angus Young. Wyglądają luzacko, z niedbałą elegancją.
Wszyscy błyskawicznie przenoszą się na rampę, przypinają się do „czekaników” skórzanymi pasami, za wyjątkiem samej Taylor, która ma w dłoni mikrofon i cały czas śpiewa. Musiałaby go odłożyć i na chwilę przestać, dlatego wyręcza ją jeden z tancerzy i.... zapina od tyłu.. że tak powiem. Na początku spoglądam na telebim, ale dzieje się na nim dużo i chaotycznie, więc odwracam się do tyłu. Boli mnie wszystko, jestem wykończony, ale wiem, że to ostatni utwór i z racji tego nie mam już nic do stracenia.
Rampa szybko się podnosi i zatrzymuje się mniej więcej na wysokości pięciu metrów. Widać kiepsko. Jest za blisko i za wysoko. Rampa przesuwa się w moim kierunku co powoduje, że robi się jeszcze bliżej. Trzeba wysoko podnosić głowę, a mimo to widać tylko konstrukcję rampy, nie tych co się na niej znajdują.
Rampa obraca się wokół środkowej osi i przez jedną chwilę, gdy ustawiona jest prostopadle do krótszego boku widzę, że jej powierzchnia się kołysze. Trochę dziwne; myślałem, że konstrukcja jest solidna i stabilna. Nic dziwnego, że tancerze są przywiązani. Gdyby komuś omsknęła się noga, ktoś kogoś potrącił...
W związku z tym efekt wizualny jest kiepski. Owszem, cały czas tańczą i się ruszają, obracają, ale w zasadzie drepczą w miejscu. Nie mogą inaczej, bo się na uwięzi. Przywiązani do słupków, parami.
Nie wiem czy komuś to przeszkadza – „Shake it off” to wielkie szaleństwo i wspólna zabawa. Sala żyje, wszyscy tańczą, skaczą i śpiewają wraz z Taylor. Niestety koncert powoli ale nieubłaganie zmierza ku końcowi. Rampa wraca na dawne miejsce, a Taylor przemieszcza się w okolice sceny. Staje na wprost zejścia na rampę. Podchodzą chórzystki, kłania się wraz z nimi. Zbliżają się gitarzyści – to samo. Tancerze ustawiają się w jednej linii, po sześciu z każdej strony. Łapią się za ręce, podnoszą je do góry i wszyscy razem kłaniają się nisko. Owacja jest wielka. Taylor wskazuje na klawiszowca, którego realizator pokazuje na wielkim ekranie. Po chwili to samo dzieje się z perkusistą. Jeszcze czas na ujęcia rozentuzjazmowanej publiczności i... koniec.
Na wielkim ekranie ukazuje się napis „She lost him but she found herself... And somehow that was everything”.
I po chwili – „Good night” – przywitany wielką owacją. Zapalają się światła. Koniec. Jest dokładnie dwudziesta druga czterdzieści jeden. Oczywiście bisów nie będzie.
Zrobiłbym to inaczej. Po „Out of the woods” zrobiłbym prawdziwy koniec, ale taki, by wszyscy wiedzieli, że ciąg dalszy nastąpi. Przy zgaszonych światłach. Fani mieliby czas na porządną owację. Z prezentacji kotów bym zrezygnował, Taylor miałaby więcej czasu na przebieranie. Potem byłby „Shake it off” na bis, a po nim prawdziwy koniec. Według mnie byłoby to lepsze rozwiązanie, ale nie ja decydowałem.
Po koncercie, po obu koncertach i powrocie do domu przesłuchałem płytę. Zaskoczyła mnie plastykowością, popowością, cukierkowością i sztucznością. Całe szczęście, że nie poznałem jej przed wyjazdem. To co przed chwilą obejrzałem było zupełnie inne, o wiele, wiele lepsze. Koncert mi się podobał. No dobrze, bardzo mi się podobał, chociaż ze względu na bliskość nie ogarniałem wszystkiego jak należy. No i Taylor. Podobała mi się, nawet bardzo.
Koncert się zakończył, ale my w sektorze wciąż czekamy. Masa ludzi jest ogromna a przejścia wąskie. Najpierw muszą wyjść ci, którzy zajmowali miejsca na dolnym poziomie trybun, mamy wspólne wyjście. Póki co jesteśmy zablokowani. Fani są grzeczni i cierpliwi, nikt się nie przepycha. Nie ma się do czego spieszyć. Między czasie przyglądam się technicznym którzy przy pomocy odkurzacza zbierają samolociki z bibuły oraz konfetti, które poleciało w trakcie „Shake it off”.
Zawsze po koncercie ogarnia mnie smutek i nostalgia. Człowiek jeszcze żyje tym co przed chwilą, było tak pięknie, nie wiadomo kiedy jeszcze się wydarzy, jak długo przyjdzie czekać. No, tym razem wiadomo. Do jutra.
Na wewnętrznej galerii Areny tłumy. Fani wylewają się z wszystkich możliwych wyjść. Co druga fanka w jakiś sposób podobna do idolki. Oblężone stoiska z jedzeniem i piciem. Ja szukam stoiska z pamiątkami. Muszę kupić koszulkę, na prezent. Wiem, że muszę się spieszyć. Mam złe doświadczenia w tej materii, z koncertów Alanis. Chętnych na zakupy zawsze było wielu, koszulek mało i szybko się sprzedawały. A gdy się sprzedały ci co nie kupili musieli odejść z kwitkiem. Co będzie się działo tutaj, gdy fanów jest pięć razy więcej?
Okazało się, że problem rozwiązano inaczej. Owszem, chętnych fanów było sporo i oblężenie duże, ale stoisk z pamiątkami było trzy. Można było kupić bez większego problemu wszystko co się chciało.
Ogólnie gadżetów było niewiele, koszulek... cztery, może pięć rodzajów (też niewiele). Co wybrać? Zdecydowałem się na bordową, z białym wizerunkiem Taylor na przedzie (Taylor w ciemnych okularach, jak na bilecie) i napisem „Taylor Swift 1989 world tour” i listą z miastami które w ramach tejże trasy odwiedzi – na plecach. Poprosiłem o rozmiar XS, zapłaciłem. 35 euro. Tanio. Biorąc pod uwagę, że to najbardziej kasowa artystka na świecie spodziewałem się dużo, dużo więcej. 50, może nawet 60.
Połaziłem jeszcze trochę bez celu. Stanąłem przed stoiskiem z jedzeniem. Arena burger – cztery euro dwadzieścia pięć centów. Tak wynikało z napisu na tabliczce. Czy byłem głodny? Jak cholera! Już, już miałem podejść i zamówić, ale... przy stoisku w zasadzie nie było nikogo. Czyżby wszystkie burgery już wyszły? Możliwe. Ale co szkodziło spytać? Ostatecznie nie zapytałem i nic nie kupiłem. Błąd..
Na zewnątrz ogarnął mnie chłód i mrok nocy. Do hotelu mam nieprzyzwoicie wręcz blisko. Wystarczy skręcić w lewo (jeśli się wyszło od strony ticketshop) zejść w dół, przejść ulicę na pasach, potem drugie pasy i już.
W hotelu cisza i spokój, nie widzę żeby jakieś fanki podążały moim śladem. Może przyszły wcześniej? Idę w prawo, pokój na trzecim piętrze. Gdy znalazłem się już na właściwym pobłądziłem trochę w plątaninie korytarzy. W tracie mojego pobytu opuszczałem pokój trzy lub cztery razy i za każdym razem błądziłem nie mogąc trafić!
W pokoju cicho i przytulnie. Czas by trochę się umyć, odsapnąć. Z okiem na szczęście wszystko w porządku, z całą resztą także. Chce mi się pić. Na stoliku leży butelka z wodą mineralną, darmową. Jej spożycie nie będzie się wiązać z dodatkowymi kosztami. Mam wprawdzie jeszcze barek a w nim dodatkowe napoje, ale... |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 0:06, 20 Gru 2015, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
Drake
*****
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Nie 0:07, 20 Gru 2015 |
|
|
Mam także gotowy blankiet rachunku i widniejące tam kwoty kazały mi się wstrzymać. Pół litra wody mineralnej będzie musiało wystarczyć. Racząc się wodą przystąpiłem do oglądania przyniesionych vipowskich pamiątek.
Reklamówka. Po jednej stronie napis „The 1989 world tour” i zdjęcie Taylor w ciemnych okularach – dokładnie takie jak na bilecie. Po drugiej napis „The 1989 world tour” „Taylor Swift” „Taylor’s full merchandise line at store.taylorswift.com” i na końcu, małymi literami, napis „Keds”.
Duży (15 cm. wysokości, 9,5 średnicy) kubek (bidon) z twardego plastiku. Czarny, z napisem „1989 world tour” i „Taylor Swift”. W dwóch woreczkach. Jeden plastikowy, drugi z bąbelkowej folii. Do tego.... rurka do picia. Gruba i jasnoniebieska.
Smycz. Czarna, z napisami „The 1989 world tour” i „Taylor Swift”.
Coś jakby identyfikator. Po jednej stronie zdjęcie Taylor, jak leży w białobłękitnej koszulce, z rozmarzonym spojrzeniem. Napis „The 1989 world tour” „Taylor Swift” (pismem stylizowanym na odręczne) „VIP”. Pod spodem napis, małymi czerwonymi literami na czarnym tle. „Please note. The limited edition VIP laminate is for commemorative purposes only. The limited edition VIP laminate does not gain or authorize access into the venue. VIP or any backstage areas”(na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział i się z tym pchał gdzie nie powinien). Z drugiej strony napis „Taylor Swift” (odręczny) „The 1989 world tour” „VIP”. I zdjęcie Taylor. Siedzi w koszuli z krótkim rękawem, w biało-niebieską kratę, podpiera brodę dłonią i ma idealną fryzurę.
Dwie gumowe opaski na nadgarstek. Jedna czarna, z białym napisem „T.S. 1989”, druga różowa z czarnym napisem „Taylor Swift” „1989”.
Metalowa płytka, kwadrat o boku 4,5 cm. Po jednej stronie reprodukcja okładki płyty „1989”, po drugiej napis „1989 world tour”. Z metalowym kółkiem w prawym górnym rogu. Zawieszka do kluczy.
Czarna naramienna torba, o wymiarach 30X40 cm, z napisem „The 1989 world tour”. Z zamkiem i paskiem na ramię. Nic więcej powiedzieć nie mogę, ponieważ jest wciąż oryginalnie zafoliowana i rozpakowywać jej nie zamierzam.
Czarny piórnik, z jasnoniebieskim zamkiem i napisem „T.S. 1989” w tym kolorze. W środku ciemne okulary, czarne, z napisami „T.S. 1989” i szmatka do ich czyszczenia, z delikatnego materiału.
„ Taylor Swift” „The 1989 world tour book”, o wymiarach 27,5X29,5 cm, piękny album. Holograficzne okładki. Na froncie Taylor ubrana jak z piosenki „Welcome to New York” stoi w pozie, w jakiej... dała mi buziaka. Na odwrocie Taylor w kombinezonie z piosenki „Out of the woods”. Gdy się ogląda album po innym kątem, obie postacie ruszają ręką. W środku 54 strony, kadry z poszczególnych utworów koncertu (wydaje mi się, że z dwóch pierwszych koncertów trasy, z Tokio). Na pierwszej stronie, na tle czarno białego zdjęcia Nowego Yorku „przesłanie” od Taylor.
„Welcome to the newest chapter in my story, you story, our (podkreślenie w oryginale) story. Welcome to the culmination of all the wonderful things you’re done for me. Welcome to New York. Welcome to my wildest dreams. Everything you see on this stage you have made possible. Welcome to the 1989 World Tour. Love, Taylor.
Oprócz tego dwie strony ze zdjęciami z prób przed trasą i dwie strony na przedstawienie zespołu, chórzystek i tancerzy. Również ze zdjęciami.
Album był do kupienia na stoiskach z gadżetami. Za 25 euro.
Wszystkie te rzeczy mieściły się w reklamówce „z Taylor”. Była jeszcze jedna, która się nie zmieściła, dostawaliśmy ją osobno.
Litografie. W pięknym kartonowym etui, o wymiarach 31,5X31,5 cm, czarnym, z napisem „The 1989 world tour” „Taylor Swift”. Na odwrocie wymieniono wszystkie miasta które w ramach trasy odwiedzi Taylor.
W środku żółta kartka z białym napisem „VIP LITOGRAPHS” i „from Taylor” na czarno. I cztery zdjęcia. Tylko cztery.
Litografia to coś więcej niż zwykły wydruk, to odbitka z matrycy drukarskiej.
Taylor stoi na tle drewnianych... drzwi od szafy...? Prawa ręka podniesiona, dłoń schowana za głową. Głowa przekrzywiona na lewo, zamknięte oczy, fryzura trochę potargana. Ma na sobie czarną spódniczkę mini, brązowy pas, czarna skąpa góra na którą narzuciła białą bluzkę, powycinaną w wielkie romby. Ach, te nogi.... Trudno się oderwać...
Taylor siedzi na kanapie, otoczona poduszkami. W króciutkiej spódniczce, bladoczerwonej bluzce bez rękawów. Ręce ma uniesione, dłonie na wysokości szyi. Z plecami duże okno, zdjęcie jest prześwietlone. Twarz ma niewyraźną i zamazaną, wygląda jak duch. Bardzo klimatyczne... i zmysłowe.
Taylor stoi w narożniku dwóch ścian. Jedna zrobiona z kamienia, pobrudzonego, jakby spisanego. Na ścianie wisi lustro, ale dziwnie matowe, w zniszczonej oprawie. Podłoga z ciemnych desek. Druga ściana, na której opiera się Taylor, zrobiona z jasnej boazerii. Taylor ma na sobie białą spódniczkę, złoty pas, białą bluzkę i niebieskie buty na wysokim obcasie. Prawą nogę ma ugiętą w kolanie, but oparty o ścianę, podobnie jak prawą dłoń. Biust... nienaturalnie wielki. O nie, po tym co zobaczyłem na koncercie nie dam się zwieść!
Taylor siedzi na wielkim łóżku, zaścielanym białą pościelą. Białe buty, spodenki i biało niebieska bluza z długim rękawem. Włos ma zmierzwiony, rękawy lekko podwinięte, ręce wyciągnięte dłońmi do góry, trzyma złączone nadgarstki w taki sposób, jakby miała zamiar podciąć sobie żyły. I ten wyraz twarzy. „Pomóż mi, uratuj”.
Wszystkie zdjęcia mają centymetrowej szerokości obwódkę. Gdyby ktoś chciał je oprawić nie straci nic z ich treści.
Wodę wypiłem, obejrzałem wszystko co było do obejrzenia. Czas udać się na spoczynek. Łóżko jest wielkie, tym razem nie ma obawy że spadnę. Jutro kolejny ważny dzień. Drugi koncert. Zasnąłem prawie natychmiast.
Ps. Wszystkie wydarzenia przedstawiono zgodnie z ich faktycznym przebiegiem.
Ps 2. Podziękowałbym przyjaciołom za (duchowe) wsparcie, ale takowych nie posiadam. Od wrogów sam się obronię.
Ps 3. Pozdrawiam koleżankę Anię i jej długie nogi też. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|